Zdradzę od razu — nie znam odpowiedzi na pytanie z tytułu. Mnie się z jakiegoś powodu upiekło. Zacznę jednak od początku, bo na początku był jazz.
Choć świat dąży do chaosu, to ja, z uporem kretyna nierozumiejącego entropii, próbuję uporządkować ten jego fragmencik, który dotyka mnie osobiście. Podejmuję nieskuteczne, pozbawione szans na powodzenie działania celem przywrócenie równowagi. I kto wie, czy jednak nie dlatego świat nadal istnieje?
Sam z siebie napisałbym: zramolałe teorie albo zgredziarskie teorie, jednak jako stary dziad, co to z wypiekami na twarzy śledzi wszelkie trendy i za nimi bezkrytycznie podąża, użyłem „słowa” dziaderskie. Bo modne.
Autorka po kilkunastu już chyba stronach włączyła w mojej głowie tryb podejrzliwości. Skoro jedną z istotnych cech socjopatów jest skłonność do manipulowania ludźmi, oczarowywania ich za pomocą fałszywego obrazu samego siebie, to czyż sama będąc socjopatką, miałaby tego nie robić w książce? Oszukanie tak wielu ludzi - jakaż piękna perspektywa.
Izytor nie miał jeszcze czterdziestki, jednak robił wrażenie dużo starszego. Ciężko pracował na swój wygląd człowieka zmęczonego życiem; głównie cierpliwie wlewając w siebie etanol. W postaciach czasami dziwnych, za to w stężeniach zazwyczaj wysokich. Człowiek - to brzmi dumnie. I ponoć wymaga szacunku, albowiem, jak powiadają, każdy człowiek zasługuje na szacunek. Z racji samego bycia człowiekiem. Traf chciał, że Izytor urodził się ssakiem naczelnym, człowiekowatym, ale nie szympansem czy gorylem, a - to może być zaskoczeniem - człowiekiem. Przynajmniej systematycznie i fizjologicznie, bo behawioralnie już chyba nie w pełni.
Skłamałem w tytule. Oliver Sacks nie pomylił swojej żony z kapeluszem, to człowiek, który raczej identyfikuje przyczyny dziwacznych pomyłek innych, niż sam je popełnia. To taki dziwaczny lekarz, neurolog, który o swoich pacjentach myśli, jak o ludziach, a nie jak o przypadkach. Widzi człowieka, którego częścią jest choroba, a nie tylko jednostkę chorobową. Nie sugeruję, że wszyscy inni lekarze mają inaczej, spotkałem ich zaledwie kilku. Kilkunastu, kilkudziesięciu. Bardzo różnych.
Już pierwsze dwadzieścia, trzydzieści stron powala na kolana, szokuje i przeraża. Gdybym był narodowo-bogo-honoro-ojczyźnianym prawdziwym Polakiem, to wściekłbym się. Co za stek kłamstw i oszczerstw!? Problem w tym, że to nie kłamstwa. To udokumentowane fakty. Miejsca, daty, nazwiska, źródła. To cholernie trudna, bolesna, napawająca wstrętem i grozą prawda o naszych przodkach, a więc poniekąd i o nas samych. To historie z Wąsosza, Radziłowa, Szczuczyna, Grajewa, Rajgrodu, Jedwabnego, Bzury i paru innych miejsc z okolicy. Mojej okolicy, bo ja jestem właśnie stąd, widziałem w książce znajome nazwiska.
Najpierw trzeba się przemknąć podziemiami. W chłodzie i półmroku, kłapiąc podeszwami po pokrytej wodą posadzce. To niestety generuje hałas, odbijający się od betonowych ścian. Zdradza moją obecność. Maskuję usta i nos, naciągam gumki maski. Jak zwykle na początku mam wrażenie, że utnie mi uszy, ale po chwili elastyczne chrząstki małżowin dopasowują się i przestaję na to zwracać uwagę. Mam zresztą misję do wypełnienia, więc takie drobiazgi nie mogą mi zaprzątać głowy. Na głowę naciągam czapkę tak, że krzaczaste brwi opuszczają się na powieki. Trochę mi wtedy przesłaniają pole widzenia, ale to jeden z elementów emploi, które muszę przybrać na tę wyprawę — uwaga, jestem zły, trzymajcie się ode mnie z daleka!
Wszyscy umrzemy - ot, jedna z prawd, które swoją banalnością irytowały Christophera Hitchensa. Nic dziwnego - jego błyskotliwy umysł musiał się wzdrygać na takie oczywistości. A ja i tak pozwolę sobie na co najmniej jeszcze jeden banał. Hitchensa to już nie poruszy, bo nie żyje. A gdyby nawet żył, to kimże ja jestem, aby taka postać zwróciła na mnie uwagę?
Teoretycznie balast to element bardzo pożyteczny, czasami wręcz niezbędny, aby coś działało, aby nie stało coś złego. Jacht, który się nie przewraca, dźwig, który podnosi olbrzymie ciężary i nie obala się, walec, dzięki któremu droga jest drogą, a nie dwiema koleinami, batyskaf, który się zanurza, a nie skacze po falach, jak pusta butelka. Mnie się jednak balast kojarzy raczej pejoratywnie, pewnie ze względu na frazeologizm „zbędny balast”, z którego z jakiegoś powodu usunąłem sobie w głowie słowo „zbędny” i został tylko, brr, balast.
Powieść drogi - takie hasło, szufladka. Właściwie nie pamiętam, czym ta forma rzeczywiście jest, ale "Teoria opanowywania trwogi" tym mi się właśnie wydaje. Powieścią drogi z jednego krańca Polski na drugi, ale też drogi przez przeszłość i osobowość bohaterów. Podróżą przez uczucia, rozterki, różnice charakterów, refleksje i autorefleksje. Wsiąkałem w to bez przerwy. W nosie miałem fabułę, która wcale nie jest taka nieistotna, za to całkiem zgrabna. Zdarzenia mają wpływ na bohaterów, zmieniają ich, kształtują. Dzięki temu to "prawdziwi" ludzie, a nie wycinanki z paradokumentu.
Radośnie dojeżdżam do świateł. Radośnie, bo nikt jadący prosto nie zajął mi prawego pasa, służącego też do skrętu w prawo, a tam właśnie mam jechać. Zapala się zielona strzałka, ale nie jadę, bo przed przejściem stoi jakaś kobieta. Przestępuje z nogi na nogę, rozgląda się nerwowo, zerka to na światła, to na druga stronę ulicy. Słoneczny dzień, nie widzę, czy piesi na tym przejściu mają zielone. Jechać czy nie jechać; oto jest pytanie: czy szlachetniejszym jest znosić świadomie pani tej histeryczne rozedrganie, czy gaz wcisnąć, naprzód ruszyć z kopyta, na kolejny wyrzut sumienie swe narazić?
Przypuśćmy, że jestem kimś znanym. Załóżmy, że wtedy pojawia się taka informacja: Bluźnierca nie zmienia skarpet przez tydzień. Skandal!
Ta książka napadła na moje sumienie natychmiast po wyjęciu z paczki. Wystarczyło, że dostrzegłem na okładce znaczek: „Kontynuacja bestsellera”, by wróciły wspomnienia. Niestety nie wspomnienia tego bestsellera, a wspomnienie obciążające moje sumienie.
Początek jak u Hitchcocka. Co prawda, nie trzęsienie ziemi, ale natura też ma swój udział i tąpnięcie jest solidne. Zaczyna się tak, jak niejedna książka mogłaby się skończyć. Katastrofą.
W tej książce kipią emocje. Kipią szumem powstałym z gotujących się uczuć. A nie jest to książka kucharska ani poradnik, co zrobić z rozbitym lustrem. To powieść o miłości, czyli gulasz z kilku ludzkich serc, żeby pozostać w tym kulinarnym klimacie.
Fascynująca książka o tym, jak wyglądało życie prostego człowieka w okresie międzywojnia. Autobiografia kultowej postaci warszawskiego barda, chłopaka z Czerniakowa, z „Dołu”.
Rozmówcami są duchowni, nie tylko katoliccy i różnicę bardzo wyraźnie widać. Katolickie skostnienie i wstecznictwo mocno odstaje od współczesnej relatywnej otwartości choćby Kościoła ewangelicznego. W Polsce ta różnica jest mniejsza, bo my jesteśmy chyba zaściankowi z mentalności, nie tylko z wyznania. Jakby w XXI wieku beton był aż tak atrakcyjny.
Robota młotkowego to nie zawsze jest taka prosta sprawa, jak mogłoby się wydawać. I nie mam tu na myśli ekwilibrystycznych popisów żonglowania pomiędzy uderzeniami lub zegarmistrzowsko precyzyjnych uderzeń. Myślę o przygotowaniu strefy wbijania.
Doczekaliśmy się emisji filmu Sekielskiego o pedofilach w sutannach. To ważne, że właśnie o tej grupie zawodowej mowa. Owszem, pedofilami są nie tylko księża, ale tylko oni są instytucjonalnie chronieni.
Ostrożnie wychylił głowę zza małego wybrzuszenia terenu i zlustrował najbliższą okolicę. Wie, że oni tam są. Słyszał ich, bo są niezdarni i głośni. Widzi ruch po lewej, zza pnia sosny wystaje gruby tyłek jednego z nich. Unosi broń nieznacznie ponad grunt i zgrywa muszkę ze szczerbinką na linii strzału. Nie spieszy się, poprawia kierunek biorąc poprawkę na wiatr. Zsuwa palec z kabłąka na język spustowy i strzela.
Mały Język przycupnął obok ojca, zadarł głowę i czekał w napięciu. Duży Język zauważył obecność syna, ale udawał, że trwa w zamyśleniu. Nigdy nie przepuszczał okazji, aby uczyć syna właściwego zachowania: powściągliwości i szacunku dla dorosłych. Po dłuższej chwili spojrzał w dół, wyciągnął rękę i zmierzwił czarne, gęste włosy chłopca.
Tyczymy gazociąg, który ma być robiony między blokami na osiedlu. Łażę ze szkicownikiem i tyczką po trawnikach i wbijam drewniane paliki. Z klatki wychodzi kilka dziewczynek, tak 8-12 lat. Jedna mnie zagaduje.
Zaczęło się niepokojąco. Żona odebrała przesyłkę adresowaną do mnie. Niewielka, biała koperta. Opłata pocztowa pobrana, brak nadawcy, a na etykiecie adresowej „Więcej niż pocałunek”.
Wioseczka na uboczu. Głęboka prowincja nawet jak na warmińsko-mazurskie. Tyczę trasę światłowodu. Drogą w moim kierunku zbliżają się dwie starsze panie. Na wsi ludzie się witają, więc jestem gotów na uśmiech, „dzień dobry" i ukłon pełen szacunku.
Oryginalny tytuł to „Mission Flats”, który dla polskiego czytelnika nic nie mówi. Dla amerykańskiego chyba jednak także nie. Dobrze, wydano tę książkę kiedyś w Polsce pod tytułem „Akta Denzigera”, a teraz dostaliśmy „Requiem dla Bostonu”. Co to za mania zmieniania tytułów?
Zachwycił mnie język tej powieści. Jakież mam szczęście — trafiłem na kolejnego utalentowanego autora. Może to wstyd, że poznaję go dopiero teraz, a debiutantem nie jest, ale nie zamierzam się wstydzić. Pozostanę bezwstydny, podobnie, jak niektóre postacie pojawiające się na chwilę w tej książce.
Jesteśmy ignorantami, ale religia dostarcza błędnych odpowiedzi o naturze świata, zmieniając naszą ignorancję z czynnika stymulującego, skłaniającego do szukania odpowiedzi, w umysłowe lenistwo i zadowalanie się wyjaśnieniami, które przy bliższym oglądzie okazują się nieodmiennie fałszywe.
Andrzej Koraszewski
Dziś stolicznej ekskursji ciąg dalszy. Nogi powiodły nas spod PKiN na Anielewicza 9, do Muzeum Historii Żydów Polskich Polin. Dziewczyny, bardziej obyte w świecie (i leniwe, ale pssst) chciały podjechać tam komunikacją miejską, ale ja, zaprzysięgły prowincjusz z dziada pradziada przekonałem je, że łatwiej i szybciej będzie pieszo. A tak po prawdzie to zwyczajnie nie mogłem zorientować się, czy takie wielkie czerwone M to McDonalds, czy warszawskie metro i po prostu bałem się zejść pod ziemię. Gdyby Bóg chciał, żebyśmy łazili tunelami, to by nas ślepymi stworzył przecie. Po powierzchni ziemi, na nogach też się da i to bezpieczniej. Wystarczy tylko w porę uskakiwać przed pędzącymi hulajnogami, uważając, by nie potknąć o porzucone w różnych dziwnych miejscach … hulajnogi. Warszawa hulajnogami stoi. Stoi, leży i jeździ.
Zawód. W sensie profesja, czy rozczarowanie? Okazuje się, że jedno i drugie jednocześnie. Choć określenie rozczarowanie to w kontekście tej książki eufemizm. Rozczarować to się można smakiem wyjątkowo drogiej whisky, a nie wieloletnim doświadczaniem bezsilności, beznadziei, bezsensu, gwałtu na człowieczeństwie.
A co, kiedy miłość twego życia pasjonuje się kanałami Investigation Discovery, Crime+Investigation Polsat, 13 ulica i podobne? Co, kiedy po wielokroć ogląda te same historie o zabójstwach i morderstwach? Co, gdy wsłuchuje się w kulisy zaplanowanych zabójstw żon, mężów, własnych rodziców, cudzych dzieci? Śledzi, jak policja rozwiązywała te sprawy, w jaki sposób dochodziła do prawdy o zdarzeniu. Uważnie przygląda sprawom nierozwiązanym.
Niespiesznie prowadzona akcja, pełna refleksji pośród dygresji opisujących ówczesną rzeczywistość. Czytałem recenzję, która uczyniła z tego zarzut, mniej więcej taki: “po co te dygresje o PRLu?”. I to ten zarzut skłonił mnie do wybrania właśnie tej książki spośród kilku czekających na przeczytanie.
Przeczytałem ostatnie zdanie i nie byłem całkiem pewien, czy to koniec. Przewróciłem kartkę, aby upewnić się, że druga strona jest już pusta. Poczułem jakiś niedosyt, brak, rozczarowanie, żal. Nadal nie potrafię powiedzieć, czego, dlaczego, czy na pewno.
Jest drugi stycznia 2019 roku. Spokojny wieczór. Za oknami, na ulicę i nie tylko, napadł świeży śnieg. Idealnie biały, nieskażony żadną żółcią ni śladem, skrzący się w świetle latarni. I nagle bam. Bam bam, bam, bam bam bam. Wojenka przygłupów. Joszko zaczyna szczekać; tak maskuje strach. Szczeka głośno, ze złością, w powietrze, tam, gdzie dudni.
Zaimponował mi. Pan Hubert mi zaimponował. Słowotokiem, od którego trudno się oderwać. Nie piszę, że nie można, bo ja mogę wszystko. Nie wiem jednak, jak ty? Zaryzykujesz tę lekturę? To ponad dwieście stron, dziesiątki, może setki trupów…
Pierwsze wrażenia marne. Po kilkunastu stronach zapisuję poniższe.
Może się mylę, bo świata widziałem tyle, co nic. Podróżuję najczęściej do zmyślonych miejsc wewnątrz własnej głowy. Może się mylę co do faktu, ale nie mylę się co do wrażenia które odnoszę, a zdaje mi się, jakby autor w Hiszpanii był bardzo dawno temu i nie zaktualizował jej obrazu pisząc tę książkę. Książka została wydana w 2002 roku, z treści nie wynika, aby akcja działa się wiele lat temu, a jej bohater w jakiejś wiosce widzi jak „lutujący garnki druciarz siedzi na ulicy i wali młotkiem, brzęczą tępo ośle dzwoneczki. Nad wodą, gdzie kobiety piorą bieliznę, jakaś dziewczyna śpiewa monotonnym, donośnym głosem flamenco.” Jak dla mnie to obraz Hiszpanii z początku XX wieku, nie z jego końca.
Są ludzie. I mam wrażenie, że spotykam ich coraz częściej, że wyłażą ze swoich norek, szczelinek, fałdek i kanałów. Są ludzie, czy raczej karaczany, gnidy, szczury, które mierzą innych swoją miarą i sądzą, że jest to miara jedyna, miara właściwa. Rozumiem, że ogranicza ich wyobraźnia, czy raczej jej brak, ale nie mają siedmiu lat i coś już zobaczyli. Wypadałoby więc, aby mieli w takim razie jakiś cień podejrzenia, że istnieje świat inny, niż ich własny.
Kiedy pierwszy raz przechodziłem obok muru, widziałem, jak on dotykał go delikatnie opuszkami palców. Przekrzywiał lekko głowę, zbliżał i oddalał twarz, wąchał i chyba nawet smakował. Zaintrygował mnie, lecz nie zatrzymałem się, gdyż spieszyłem, by załatwić pewne niezmiernie ważne sprawy.
Podejście do dzieci bardzo zmieniało się w czasie, na przestrzeni dekad i wieków znaczy się. Jest też mocno zróżnicowane kulturowo, np. dzieci w krajach arabskich a dzieci w „starej” Europie. Mam wrażenie, że tzw. kultura zachodnia niedawno zgubiła gdzieś rozsądek. Hołubienie dzieci zaczyna przyjmować absurdalne formy, trącić zdegenerowaną poprawnością polityczną.
Weekend w domku na wsi. Domku, który kiedyś był domem. Świat spuchł strasznie przez te kilkadziesiąt lat. Był czas, kiedy mieszkała tu wielopokoleniowa rodzina. Kilka osób, które żyły obok siebie, blisko siebie. Fizycznie blisko. To raptem około trzydziestu metrów kwadratowych. Pokój, kuchnia, sień, spiżarnia. Teraz zamiast tej ostatniej łazienka z toaletą. Dom, który dla Joszka, prawie pięćdziesięciokilowego tornjaka, mającego na co dzień do dyspozycji chałupę wielkości stodoły, może wydawać się więzieniem.
Tuuu, tu tu tu tu tu tuuu, tu tu tu. Ti di ti di ti di ti diii, di di diii... Six fifteen. Tuuu.... Trąby.... Ti di ... Smyczki.... Six seventeen. Ech, te nowoczesne budziki. Zamiast zasnąć czekam na nineteen. Od dwóch talerzy w budzikach z pierwszej połowy XX wieku po sekcję dętą orkiestry na przemian z siedząca niżej smyczkową. I zirytowana zegarynka po łagodną panią poliglotkę. Taki intrygujący głos. Aż nie chce się przy niej zasypiać. A jak działa na kobiety?
Gdy jesteś samotny, gdy możesz pozwolić sobie na większe od innych zaangażowanie, gdy nie hamuje cię codzienność, gdy przyziemność możesz zignorować, to jest szansa na to, że zbudujesz coś wspaniałego. Jeśli nie popadniesz w szaleństwo radykalizmu. Samotność to świetny grunt dla radykalizmu.
Już tytuł anonsuje zawartość. Nie mogę sobie przypomnieć tytułu bardziej adekwatnego. Ta książka to reczytal słowotwórstwa, ogród zabaw słowem, oznaczony tabliczką „tylko dla dorosłych”. Czynności intymne, czasami wulgarnymi słowy opisuje tak subtelnie, że, choć zazwyczaj mnie nie rażą, to nie tym razem.
Humoreska
Ona, On i didaskalia w roli narratora, czasem chóru rodem z klasycznych dramatów greckich (jaka scena, taki chór).
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.