Teoretycznie balast to element bardzo pożyteczny, czasami wręcz niezbędny, aby coś działało, aby nie stało coś złego. Jacht, który się nie przewraca, dźwig, który podnosi olbrzymie ciężary i nie obala się, walec, dzięki któremu droga jest drogą, a nie dwiema koleinami, batyskaf, który się zanurza, a nie skacze po falach, jak pusta butelka. Mnie się jednak balast kojarzy raczej pejoratywnie, pewnie ze względu na frazeologizm „zbędny balast”, z którego z jakiegoś powodu usunąłem sobie w głowie słowo „zbędny” i został tylko, brr, balast.
Mam ostatnio styczność z młodymi ludźmi przysłanymi na praktyki zawodowe. Zawodowa szkoła średnia - technikum, czyli chłopcy mają posmakować, jak wyglądać będzie ich praca, kiedy rodzice przestana finansować ich naukę. Nie, o jakiej nauce ja piszę? Chłopcy są w drugiej czy trzeciej klasie technikum geodezyjnego, a słyszałem, że na pytanie „co to jest geodezja” nie potrafią odpowiedzieć, bo „to było w pierwszej klasie i już nie pamiętają”. To trochę tak, jakby elektryk nie wiedział, co to jest prąd. Wiedzą za to, że za mniej niż cztery tysiące to oni nie zamierzają pracować. Mniemam, że muszą mieć jakieś ukryte głęboko talenty i tajemne umiejętności, bo skądś te oczekiwania się biorą. Przecież nie z postawy roszczeniowej.
Jeżdżę w teren z jednym z nich. Pierwszego dnia spytałem, czy jest tu tylko po to, aby odbębnić praktyki, czy chce się czegoś dowiedzieć i mam opowiadać co robimy, jak robimy i dlaczego tak, a nie inaczej? Usłyszałem: „nie, to ciekawa praca jest”. Nie zrozumiałem odpowiedzi, ale zazwyczaj nie jestem upierdliwy, więc zmilczałem i założyłem, że „wyjdzie w praniu”. Wyszło. Chłopak jeździł ze mną kilkakrotnie i szybko zacząłem go traktować jak balast. Zbędny balast.
Chwilami sprawiał nawet wrażenie, jakby się starał, ale było to tylko wrażenie. Po prawdzie to robił tylko to, co musiał, kiedy usłyszał „weź to, połóż tam, otwórz, zamknij, stań tam”. Oczywiście nie wszystko na raz, bo to zbyt skomplikowane. Pojedyncze zadania. „Podejdź sto metrów i jeśli będzie po drodze taki betonowy słupek, to postaw na nim lustro, żebym go pomierzył” jest zadaniem zbyt złożonym. Poszedł, widzę, że znalazł - brawo. Czekam, co będzie dalej. Stoi jak taka biedna sierota z opuszczoną głową metr od słupka i się w niego wpatruje. Czekam. Wreszcie kolega się zirytował i wrzeszczy: „Postaw!” Zadziałało! Postawił lustro, nawet prosto, pomierzyłem.
Innym razem tyczymy coś. Wyznaczyłem punkt, balast ma wbić palik. Udeptałem zielsko, aby miał wygodniej i się nie poranił trawą, bo delikatne to stworzenie jest. Odsunąłem się o krok, on zaczyna wbijać palik i widzę, że się jakoś dziwnie wygina. Memu udeptywaniu wymknęła się jedna rachityczna pokrzywa. Pokrzywka właściwie, jedna, może dwudziestocentymetrowa łodyżka, którą chłopak usiłuje omijać. Zafascynowany patrzę, jak wygina przedramiona, zaplata, krzyżuje. Nie widziałem, że ręce w ogóle mogą się zginać w taki sposób i w takich miejscach. Wspaniały pokaz gimnastyki, ale nie mam czasu na takie zabawy, więc brutalnie nadeptuję roślinkę i kończę zabawę.
Razu innego jedziemy kilkadziesiąt kilometrów na robotę, która być może nieco się przedłuży. Pytamy go więc, czy będzie mógł ewentualnie dłużej zostać. „Zobaczę, jak będę się czuł.” - nożeż ..., co to ma być? Dobra, wskażę mu najbliższy przystanek autobusowy i pa, pa - myślę sobie. Przepytałem go. Balast twierdzi, że jest chory, tylko lekarze nie potrafią zdiagnozować jego choroby, bo ma „dobre wyniki”. Nie da się tego wykluczyć. Nie powinno go jednak w takim razie być na żadnych praktykach. A jednak przyszedł, a właściwie przyjechał do biura rowerem. Kilka kilometrów.
Robimy. Balast niesie balast - taki pożyteczny - torbę, ciężką torbę z palikami, jednak nie jest to jakiś olbrzymi ciężar, bo kolega niesie drugą, a zwykle sam niesie to, co teraz jest w obu i nie narzeka. Dziś to się rozkłada na dwie osoby. W połowie dnia chłopak mówi, że już dalej nie da rady, już nie może, bo zasłabnie. Hmmm, ja jestem trzy razy z hakiem starszym od niego schorowanym inwalidą i mogę. Co jest? A wyniki też mam niezłe jak na mój wiek i stan zdrowia.
Samochód jest ze dwa kilometry od nas, więc dobra, zostań tutaj, zabierzemy Cię, jak skończymy. Pracujemy dalej, a mnie przez cały czas podgryza sumienie, że go zostawiłem i jak zasłabnie, to mu w tym lesie nikt nie pomoże. Skończyliśmy. Wracam po samochód, aby było lżej iść, cały majdan został z kolegą, którego zabiorę po drodze. Drepczę poboczem kolejny kilometr, wreszcie ulga - widzę balast - żyje, idzie do mnie. Ulga.
- Już mi lepiej. - mówi.
- Świetnie. To zostań tutaj, poczekaj, ja wezmę samochód i podjadę.
- Nie, już mam dość siedzenia.
No tak, polezie ze mną, jeszcze mi zemdleje i wpadnie pod samochód.
- Daj torbę. - mówię, bo obawiam się tego zasłabnięcia. I skończył się mój swobodny spacer, bo chłopczykowi znudziło się już czekać.
Nie zemdlał. Wracamy. Balast siedzi z tyłu przyczajony przy drzwiach tak, że go nawet we wstecznym lusterku nie widzę. Pół dnia przesiedział w cieniu pod lasem, a teraz stęka i wzdycha całą drogę, tak bardzo się zmęczył. Chyba faktycznie jest chory - pomyślałem.
Myliłem się co do tego wzdychania. W kolejnych dniach, jeśli akurat się pofatygował, żeby w ogóle przyjść, a kiedy w ciągu dnia właściwie robił nic - także wzdychał w drodze powrotnej. Może mu rwało internet, albo nie mógł przejść kolejnego etapu gry? Podejrzenie takie zrodziło się we mnie, kiedy zauważyłem, że właściwie nie wypuszczał z rąk telefonu, konsoli, phabletu, czy co tam miał ze sobą. Bo choć pozornie można by uznać, że balast myśli tylko o sobie, to nie prawda - on myśli też o urządzeniu, które ma ze sobą. To zapewne do korzystania z niego spieszył się któregoś razu, kiedy wróciliśmy z terenu, a on szybko wyskoczył z samochodu (a to się nie zawsze zdarza, często muszę czekać, aż rozplącze kable od słuchawek) i pomijając takie drobiazgi formalne jak „cześć, do widzenia, siema, pocałuj mnie w dupę” - ruszył do domu.
- Czekaj! - krzyknąłem chamsko. Miałem do zaniesienia tachimetr, niwelator, GPSa, łatę, dwa lustra, krótkofalówki, szkicownik i coś tam jeszcze. Zawrócił.
- Sam się nie zabiorę. - wskazuję na ten cały majdan.
- No dobra! - chłopak splunął wyrzutem w głosie wprost na mnie.
- Sorry, nie widziałem, że to taki kłopot. Skoro tak się spieszysz, to idź, najwyżej obrócę dwa razy. - mówię poirytowany, bo spodziewałem się raczej zawstydzenia, że o „przepraszam” nie wspomnę.
Pastwię się werbalnie już tak długo nad dzieciakiem (i mógłbym dłużej), a przecież coś mu zawdzięczam. Otóż opracowałem wykoncypowałem sobie taką teorię, wedle której człowiekiem stajemy się mniej więcej wtedy, kiedy uzyskujemy samoświadomość. Taką samoświadomość intelektualną, a nie biologiczną, przejawiającą się na przykład rozpoznawaniem siebie w lustrze. Wcześniej jesteśmy tylko potencjalnie człowiekiem, zapowiadamy się. Nie wiadomo, co z nas wyrośnie, oby nie wredna gnida. Nie na darmo najpierw są noworodki (zygotę, zarodek, embrion i płód pomijam), później niemowlaki, dzieci, nastolatki, aż w końcu człowiek. Owszem, to tylko słowa, jednak jak by nie patrzeć to fazy rozwoju: larwa - poczwarka - imago, czyli Człowiek.
Ostatnie doświadczenia skłoniły mnie do rozwinięcia tej teorii. Tym razem terminologię zaczerpnąłem nie z biologii, a z programowania. Zaczynając od dupy strony: gotowy program to wersja stabilna, taki prawie gotowy to release candidate, w wersji testowej to beta, a wcześniej kolejne wersje alfa. Pierwsze alfy to takie, co robią nic. Do ludzi też można z powodzeniem zastosować tę klasyfikację. Okazuje się wtedy, że wielu z nich nigdy nie wychodzi poza jakąś wersję beta.
Balast, który jest głównym bohaterem tego tekstu to taka wczesna alfa wypuszczona na świat do testów jako beta.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.