Ian McEwan to mój supermarketowy autor. Na zakupach spożywczych trudno mi się oprzeć, by nie zerknąć na półkę, czy kosz z książkami. Większość z nich to jakieś szmiry, marne czytadła, ale przekonałem się, że trafiają się też książki takie, które po prostu nie były mocno promowane, albo z jakiegoś innego powodu nie potrafiły przyciągnąć większego grona polskich czytelników. Kilkakrotnie zdarzyło mi się kupić coś kompletnie nieznanego, co okazało się dobre i coś popularnego, co okazało się pomyłką. O McEwanie nigdy nie słyszałem, ale z jakiejś przyczyny, prawdopodobnie z powodu opisu na okładce, kiedyś kupiłem jego książkę.
Wiedza o tym, jak funkcjonuje nasze ciało, nie jest nam potrzebna do życia. Nasze ciało będzie działać bez względu na to, czy będziemy wiedzieli jak, czy też nie. Czyli taka wiedza jest do życia zbędna. Wniosek — nie ma sensu czytać tej książki, jeśli jedynym celem twojego życia jest przeżyć. To błędny wniosek, bo nawet jeśli nie masz zainteresowań i wiedza jest ci potrzebna tylko wtedy, gdy jest użyteczna, to może lepiej, abyś ją przeczytał. Może uchroni cię ona przed konsekwencjami spowodowanymi soczewką kontaktową, która przesunie się w tył oka i dostanie do mózgu?
Niespiesznie prowadzona akcja, pełna refleksji pośród dygresji opisujących ówczesną rzeczywistość. Czytałem recenzję, która uczyniła z tego zarzut, mniej więcej taki: “po co te dygresje o PRLu?”. I to ten zarzut skłonił mnie do wybrania właśnie tej książki spośród kilku czekających na przeczytanie.
Przeczytałem ostatnie zdanie i nie byłem całkiem pewien, czy to koniec. Przewróciłem kartkę, aby upewnić się, że druga strona jest już pusta. Poczułem jakiś niedosyt, brak, rozczarowanie, żal. Nadal nie potrafię powiedzieć, czego, dlaczego, czy na pewno.
Wyobraź sobie, że będziesz leczony za pomocą szpikulca do lodu wbitego w twój mózg. Przez oczodół nad lewą gałką oczną. Lekarz, nawet niekoniecznie neurolog, czy chirurg, bo zabieg jest przecież tak prosty, pogrzebie tym kawałkiem metalu w twoim mózgu, aby przerwać połączenia kory przedczołowej z innymi częściami mózgu. Szerokim łukiem, po omacku, na wyczucie. W twojej głowie, w mózgu.
Zaimponował mi. Pan Hubert mi zaimponował. Słowotokiem, od którego trudno się oderwać. Nie piszę, że nie można, bo ja mogę wszystko. Nie wiem jednak, jak ty? Zaryzykujesz tę lekturę? To ponad dwieście stron, dziesiątki, może setki trupów…
Pierwsze wrażenia marne. Po kilkunastu stronach zapisuję poniższe.
Może się mylę, bo świata widziałem tyle, co nic. Podróżuję najczęściej do zmyślonych miejsc wewnątrz własnej głowy. Może się mylę co do faktu, ale nie mylę się co do wrażenia które odnoszę, a zdaje mi się, jakby autor w Hiszpanii był bardzo dawno temu i nie zaktualizował jej obrazu pisząc tę książkę. Książka została wydana w 2002 roku, z treści nie wynika, aby akcja działa się wiele lat temu, a jej bohater w jakiejś wiosce widzi jak „lutujący garnki druciarz siedzi na ulicy i wali młotkiem, brzęczą tępo ośle dzwoneczki. Nad wodą, gdzie kobiety piorą bieliznę, jakaś dziewczyna śpiewa monotonnym, donośnym głosem flamenco.” Jak dla mnie to obraz Hiszpanii z początku XX wieku, nie z jego końca.
Już tytuł anonsuje zawartość. Nie mogę sobie przypomnieć tytułu bardziej adekwatnego. Ta książka to reczytal słowotwórstwa, ogród zabaw słowem, oznaczony tabliczką „tylko dla dorosłych”. Czynności intymne, czasami wulgarnymi słowy opisuje tak subtelnie, że, choć zazwyczaj mnie nie rażą, to nie tym razem.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.