Mottem z „Jądra ciemności” Krajewski zyskał moją przychylność od pierwszej strony. Pobudził ciekawość, ale też ustawił wysoko poprzeczkę moim oczekiwaniom. Zahibernował, jak mi się zdawało, moją ostrożność w podejściu do kryminałów. I sen ten trwał przez całą powieść. Na szczęście nikt mnie nie obudził, bo to był dobry sen. Pełen intryg, zwrotów akcji i na szczęście bez niewiarygodnych, typowych dla snów wolt przyczynowo-skutkowych. Zirytowałbym się, gdyby coś mnie z niego wybudziło.
Zaczęło się niepokojąco. Żona odebrała przesyłkę adresowaną do mnie. Niewielka, biała koperta. Opłata pocztowa pobrana, brak nadawcy, a na etykiecie adresowej „Więcej niż pocałunek”.
Opowiadanka to raczej niż opowiadania, ale dały mi sporo frajdy. Na ostatniej stronie okładki autor zdradza, że pisał je, mając dwadzieścia kilka lat, „na gorąco”, „w biegu”.
Choć o tym, jak działa mózg wiemy coraz więcej, choć ta wiedza powiększa się w fascynująco szybkim tempie, to najważniejszą informacją, jaką pozyskaliśmy jest wciąż ta, że wiemy o nim tak straszliwie mało.
Oryginalny tytuł to „Mission Flats”, który dla polskiego czytelnika nic nie mówi. Dla amerykańskiego chyba jednak także nie. Dobrze, wydano tę książkę kiedyś w Polsce pod tytułem „Akta Denzigera”, a teraz dostaliśmy „Requiem dla Bostonu”. Co to za mania zmieniania tytułów?
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.