II Rzeczpospolita - ten wspaniały okres w historii Polski. Czas, kiedy urodzili się, bądź wychowali bohaterowie, czas ludzi zasad, poszanowania tradycji. Nie to, co teraz. Wspaniały czas prawdziwych Polaków, do którego tak wzdycha się dzisiaj z szacunkiem, z estymą wspomina. Było tak pięknie!
Zło fascynuje, przyciąga. Dlaczego? Bo jest tak odległe od nas? Bo ludzie, którzy czynią zło, są tak od nas różni? Czy tak nam się wydaje, czy szukamy potwierdzenia, że jesteśmy lepszymi ludźmi, że my nigdy czegoś takiego nie zrobilibyśmy? Nie jesteśmy „zdolni” do czynienia takiego zła? Hmm, a jak ma się do tego podtytuł tej książki: „Kobiety Mansona i banalność zła”?
Wszyscy umrzemy - ot, jedna z prawd, które swoją banalnością irytowały Christophera Hitchensa. Nic dziwnego - jego błyskotliwy umysł musiał się wzdrygać na takie oczywistości. A ja i tak pozwolę sobie na co najmniej jeszcze jeden banał. Hitchensa to już nie poruszy, bo nie żyje. A gdyby nawet żył, to kimże ja jestem, aby taka postać zwróciła na mnie uwagę?
Porażająca szczerość emanuje z kart tej książki. To oczywiście moje subiektywne odczucie, ale nie doświadczam go często, więc wydaje mi się istotne. Szczerość jako taka nie wydaje się niczym wyjątkowym dla osób mi podobnych - naiwniaków zakładających na starcie znajomości, że ludzie są uczciwi. Moja literacka „znajomość” z profesorem Obirkiem od tej właśnie książki się zaczyna, więc ta uczciwość powinna być naturalna, zwyczajna, niezauważalna. A jednak bardzo szybko uświadomiłem sobie, jak często i jak silnie to wrażenie wyjątkowej szczerości się we mnie pojawia.
Jest kilka powodów. Prostych, banalnych właściwie. Nie wiem, który najważniejszy, więc: po pierwsze, kiedy piszę mam więcej czasu na zastanowienie się. Może wolno myślę?
Mam jedno proste, choć wielokrotnie złożone pytanie. Co siedzi w głowie człowieka, który na etapie poprawek projektowych i kosztorysowych twierdzi, że potrzebuje dodatkowego pomiaru stanu „zero” ze szczegółowością na poziomie budowy Wielkiego Zderzacza Hadronów, albo laboratorium ciekłych materiałów wybuchowych, bo będzie przeprojektowywał rowy melioracyjne? Rowy! W ramach budowy autostrady Jana Pawła, czy omal nie błogosławionego Lecha Kaczyńskiego.
Przypuśćmy, że jestem kimś znanym. Załóżmy, że wtedy pojawia się taka informacja: Bluźnierca nie zmienia skarpet przez tydzień. Skandal!
Ponoć wielkim osiągnięciem naszej lokalnej, powojennej wersji komuny była likwidacja analfabetyzmu. Brzmi sensownie, zupełnie jak aktualna reforma sądownictwa. A w praktyce widzimy dopiero teraz owoce tego postępu. Ponoć nazywa się to analfabetyzm funkcjonalny.
Ta książka napadła na moje sumienie natychmiast po wyjęciu z paczki. Wystarczyło, że dostrzegłem na okładce znaczek: „Kontynuacja bestsellera”, by wróciły wspomnienia. Niestety nie wspomnienia tego bestsellera, a wspomnienie obciążające moje sumienie.
Wioseczka na uboczu. Głęboka prowincja nawet jak na warmińsko-mazurskie. Tyczę trasę światłowodu. Drogą w moim kierunku zbliżają się dwie starsze panie. Na wsi ludzie się witają, więc jestem gotów na uśmiech, „dzień dobry" i ukłon pełen szacunku.
Od dawna byłem zdania, że aby coś osiągnąć w polityce, trzeba posiadać kilka konkretnych cech: umieć kłamać bez mrugnięcia okiem, umieć rozpychać się łokciami, być bezwzględnym hipokrytą, cwaniakiem i najlepiej pogardzać tymi, którzy tych przymiotów charakteru nie posiadają. Taki podły zawód.
Jesteśmy ignorantami, ale religia dostarcza błędnych odpowiedzi o naturze świata, zmieniając naszą ignorancję z czynnika stymulującego, skłaniającego do szukania odpowiedzi, w umysłowe lenistwo i zadowalanie się wyjaśnieniami, które przy bliższym oglądzie okazują się nieodmiennie fałszywe.
Andrzej Koraszewski
Niespiesznie prowadzona akcja, pełna refleksji pośród dygresji opisujących ówczesną rzeczywistość. Czytałem recenzję, która uczyniła z tego zarzut, mniej więcej taki: “po co te dygresje o PRLu?”. I to ten zarzut skłonił mnie do wybrania właśnie tej książki spośród kilku czekających na przeczytanie.
Jest drugi stycznia 2019 roku. Spokojny wieczór. Za oknami, na ulicę i nie tylko, napadł świeży śnieg. Idealnie biały, nieskażony żadną żółcią ni śladem, skrzący się w świetle latarni. I nagle bam. Bam bam, bam, bam bam bam. Wojenka przygłupów. Joszko zaczyna szczekać; tak maskuje strach. Szczeka głośno, ze złością, w powietrze, tam, gdzie dudni.
Otarcie się o śmierć, takie osobiste, egoistyczne, o własną śmierć, pomaga łatwiej ustawić właściwą perspektywę wobec świata, życia, rzeczy. Okazuje się wtedy, że wiele spraw pozornie ważnych to zwykłe bzdety.
W zasadzie to po prostu wystawa zdjęć. Ze względu na temat anonsowana była jednak jako coś większego, głębszego, wartościowszego. Jakby sama wystawa to za mało. Traktuję tego typu teksty z rezerwą i dystansem, bo zwykle na kilometr śmierdzą ideologią dorabianą do prostych spraw. Rozumiem pobudki i potrzebę, ale taki mam feler, że skoro węch słaby, to węszę intelektualnie. Erzac węchowy taki. Tym razem szybko zostałem ustawiony do pionu.
Są ludzie. I mam wrażenie, że spotykam ich coraz częściej, że wyłażą ze swoich norek, szczelinek, fałdek i kanałów. Są ludzie, czy raczej karaczany, gnidy, szczury, które mierzą innych swoją miarą i sądzą, że jest to miara jedyna, miara właściwa. Rozumiem, że ogranicza ich wyobraźnia, czy raczej jej brak, ale nie mają siedmiu lat i coś już zobaczyli. Wypadałoby więc, aby mieli w takim razie jakiś cień podejrzenia, że istnieje świat inny, niż ich własny.
Są ludzie, którzy brzydzą się pieniędzy. Nie mogą ich całkiem odrzucić, bo są niezbędne do życia. Trochę to tak, jak z defekacją. Znakomita większość ludzi ekskrementów się brzydzi, a jednak podetrzeć się trzeba. Owszem, można zmienić styl życia na taki, że pieniądze nie będą niezbędne, ale to tak, jakby chodzić z obsrana dupą.
Podejście do dzieci bardzo zmieniało się w czasie, na przestrzeni dekad i wieków znaczy się. Jest też mocno zróżnicowane kulturowo, np. dzieci w krajach arabskich a dzieci w „starej” Europie. Mam wrażenie, że tzw. kultura zachodnia niedawno zgubiła gdzieś rozsądek. Hołubienie dzieci zaczyna przyjmować absurdalne formy, trącić zdegenerowaną poprawnością polityczną.
Weekend w domku na wsi. Domku, który kiedyś był domem. Świat spuchł strasznie przez te kilkadziesiąt lat. Był czas, kiedy mieszkała tu wielopokoleniowa rodzina. Kilka osób, które żyły obok siebie, blisko siebie. Fizycznie blisko. To raptem około trzydziestu metrów kwadratowych. Pokój, kuchnia, sień, spiżarnia. Teraz zamiast tej ostatniej łazienka z toaletą. Dom, który dla Joszka, prawie pięćdziesięciokilowego tornjaka, mającego na co dzień do dyspozycji chałupę wielkości stodoły, może wydawać się więzieniem.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.