Choć świat dąży do chaosu, to ja, z uporem kretyna nierozumiejącego entropii, próbuję uporządkować ten jego fragmencik, który dotyka mnie osobiście. Podejmuję nieskuteczne, pozbawione szans na powodzenie działania celem przywrócenie równowagi. I kto wie, czy jednak nie dlatego świat nadal istnieje?
Jestem grzecznym chłopczykiem i do doktora chodzę zawsze, kiedy mogę. A mogę wtedy, kiedy przyjeżdża na naszą prowincję. W sobotni wieczór byłem u Dra Misia, który przyjmował w ECK-u. Mam zresztą u niego już założoną kartę, bo pierwszą wizytę miałem sześć lat temu w „Ogródku pod Jabłoniami” nad Nettą w Augustowie.
Dostałem w prezencie cegłę. Czym trzeba podpaść, aby dostać taki prezent? Otóż trzeba regularnie marnotrawić czas na czytanie, zamiast przeznaczyć go na jakieś wartościowe działania, typu odkurzanie, zmywanie, zbieranie stolców w ogrodzie, tudzież jakiekolwiek inne -anie, byle nie czyt-anie.
Skromny wikariusz na Podhalu, pracowity i lojalny sekretarz arcybiskupa krakowskiego Karola Wojtyły, osobisty sekretarz papieża Jana Pawła II, biskup, kardynał, a także — człowiek kreujący się na kustosza pamięci świętego Karola Wojtyły. Pozornie wszystko się zgadza, tyle tylko, że to jedynie fasada. Stanisław Dziwisz ma jeszcze co najmniej jedno oblicze. Trudno je dostrzec, bo obowiązuje dyskrecja. Omerta — jak się przyjęło tę specyficzną dyskrecję w kościele rzymskokatolickim od jakiegoś czasu określać.
Porywać się na recenzję Barańczaka to tak, jakby próbować krytykować logiczny wywód członka Mensy, będąc wioskowym głupkiem. I na tym powinienem zakończyć ten tekst. Ale ja przecie wioskowym głupkiem jestem!
Człowiek planuje sobie wyjście na koncert, a kiedy zbliża się już pora, żeby zacząć do wyjścia gotować, spostrzega, że leży na kozetce zwinięty w kłębek nieomal. Wokół brzmią drażniące dźwięki: a to ktoś coś piłuje, inny ktoś trąbi, jakiś zachrypnięty głos w sypialni przeklina po niemiecku, własny pies szczeka, jak durny, ktoś rwie chwasty za płotem, aż trzeszczy. Głowa wciśnięta w poduszki, otoczona ramionami, uszy zasłonięte atrapami bicepsów i to nieznośne poczucie zazdrości: ślimaki to mają dobrze, jeden skurcz i w azylu, cisza, i święty spokój. A tu nic się nie chce. Znużony człowiek leży i czeka, a takie nierobienie niczego też jest strasznie męczące. Dlaczego więc nie zrobić czegoś, może da się przy tym czymś odpocząć?
Dokonałem niemożliwego. Premiera, a właściwe jedyny w takiej obsadzie spektakl „Nowy Głos: L.E.M.” miał się zacząć o osiemnastej, a darmowe wejściówki miały być wydawane od piętnastej. Pędząc na złamanie karku i przegrzanie silniczka mego czterokołowego bombelka, łamiąc wszelkie przepisy, z wprawą omijając zakonnice na pasach, pięć minut po piętnastej stałem przed kasą i wyciągałem rękę po kwitek upoważniający do wejścia.
Autorka po kilkunastu już chyba stronach włączyła w mojej głowie tryb podejrzliwości. Skoro jedną z istotnych cech socjopatów jest skłonność do manipulowania ludźmi, oczarowywania ich za pomocą fałszywego obrazu samego siebie, to czyż sama będąc socjopatką, miałaby tego nie robić w książce? Oszukanie tak wielu ludzi - jakaż piękna perspektywa.
Skłamałem w tytule. Oliver Sacks nie pomylił swojej żony z kapeluszem, to człowiek, który raczej identyfikuje przyczyny dziwacznych pomyłek innych, niż sam je popełnia. To taki dziwaczny lekarz, neurolog, który o swoich pacjentach myśli, jak o ludziach, a nie jak o przypadkach. Widzi człowieka, którego częścią jest choroba, a nie tylko jednostkę chorobową. Nie sugeruję, że wszyscy inni lekarze mają inaczej, spotkałem ich zaledwie kilku. Kilkunastu, kilkudziesięciu. Bardzo różnych.
Już pierwsze dwadzieścia, trzydzieści stron powala na kolana, szokuje i przeraża. Gdybym był narodowo-bogo-honoro-ojczyźnianym prawdziwym Polakiem, to wściekłbym się. Co za stek kłamstw i oszczerstw!? Problem w tym, że to nie kłamstwa. To udokumentowane fakty. Miejsca, daty, nazwiska, źródła. To cholernie trudna, bolesna, napawająca wstrętem i grozą prawda o naszych przodkach, a więc poniekąd i o nas samych. To historie z Wąsosza, Radziłowa, Szczuczyna, Grajewa, Rajgrodu, Jedwabnego, Bzury i paru innych miejsc z okolicy. Mojej okolicy, bo ja jestem właśnie stąd, widziałem w książce znajome nazwiska.
Przytrafiło mi się właśnie niechcący przeczytać książkę Agnieszki Osieckiej. Nie, żebym był fanem Osieckiej, choć doceniam dorobek i lubię niektóre piosenki i piosneczki. Poezja nigdy do mnie nie docierała, a jedyne wierszowanie, jakie rozumiałem, napisał Norwid. C.K. Norwid. Tańczyć też nie lubię i nie umiem — wyznaję zasadę wyartykułowaną przez Andrzeja Poniedzielskiego - „jeśli muzyka to mowa ciała, to moje ciało milczy”. A tu proszę: „Rozmowy w tańcu”.
II Rzeczpospolita - ten wspaniały okres w historii Polski. Czas, kiedy urodzili się, bądź wychowali bohaterowie, czas ludzi zasad, poszanowania tradycji. Nie to, co teraz. Wspaniały czas prawdziwych Polaków, do którego tak wzdycha się dzisiaj z szacunkiem, z estymą wspomina. Było tak pięknie!
Zło fascynuje, przyciąga. Dlaczego? Bo jest tak odległe od nas? Bo ludzie, którzy czynią zło, są tak od nas różni? Czy tak nam się wydaje, czy szukamy potwierdzenia, że jesteśmy lepszymi ludźmi, że my nigdy czegoś takiego nie zrobilibyśmy? Nie jesteśmy „zdolni” do czynienia takiego zła? Hmm, a jak ma się do tego podtytuł tej książki: „Kobiety Mansona i banalność zła”?
Powieść drogi - takie hasło, szufladka. Właściwie nie pamiętam, czym ta forma rzeczywiście jest, ale "Teoria opanowywania trwogi" tym mi się właśnie wydaje. Powieścią drogi z jednego krańca Polski na drugi, ale też drogi przez przeszłość i osobowość bohaterów. Podróżą przez uczucia, rozterki, różnice charakterów, refleksje i autorefleksje. Wsiąkałem w to bez przerwy. W nosie miałem fabułę, która wcale nie jest taka nieistotna, za to całkiem zgrabna. Zdarzenia mają wpływ na bohaterów, zmieniają ich, kształtują. Dzięki temu to "prawdziwi" ludzie, a nie wycinanki z paradokumentu.
Historia to podwójnie egzotyczna, dla - jak sądzę - większości czytelników. Dla niektórych nawet potrójnie. Po pierwsze, najoczywistsze - miejscem akcji jest Azja, a dokładnie Indie i Singapur. Po drugie - miejscem akcji jest Polska, a konkretnie schyłek PRL-u, czyli lata osiemdziesiąte XX wieku. Po trzecie - rzecz dzieje się w środowisku przemytników. Szumnie to brzmi, a tak naprawdę, to mówimy o dzieciakach, którym przyszło wchodzić w dorosłość w tym dziwnym czasie. I dorastali.
To książka na bardzo poważny temat napisana fontem Comic Sans. Nie, to chyba nie jest najlepsze porównanie. Powieść w przeciwieństwie do Comic Sans nie irytuje ani przez moment. Przeciwnie – wciąga i bawi, począwszy od „Wskazówki technicznej”:
Przeczytałem tę powieść dawno temu - tydzień, dwa, miesiąc, a może i dwa. Nie pamiętam. Im człowiek starszy, tym łatwiej czas zwodzi jego pamięć. Powinienem był napisać o niej od razu, na świeżo, bo warta jest tego, by głosić jej wielkość. Nie wiedziałem jednak, jak zrobić to wystarczająco dobrze. Nadal nie wiem, ale co tam…
Ponoć ryba psuje się od głowy. Wyobraźcie sobie, jak musi wyglądać ta głowa, jeśli ciało jest już zepsute do szpiku ości, gnijące i rozpadające się. Nie musicie sobie wyobrażać, wystarczy, że przeczytacie, jak Matel opisuje Watykan - głowę kościoła katolickiego, którego ciało - kler, od lat na całym świecie bezwstydnie zepsuciem wionie.
Właściwie lubię rozczarowania. Jak by nie patrzeć, jest to zaskoczenie i w gruncie rzeczy jest to zaskoczenie pozytywne. Świat przypomina, że jest bardziej skomplikowany, niż się wydaje, co dobrze rokuje, więc cieszy. Ja okazuję się głupszy, niż mi się zdawało, co utrzymuje mnie na ziemi, czyli też pozytywnie.
Musiałem dać sobie kilka dni na odparowanie, bo nasiąkłem tą książką tak, że wyżymać można było. Jak w dzieciństwie. Urocze. Teraz mogę skrobnąć kilka słów bardziej z dystansu. Nadal oczywiście subiektywnie, ale już bez spaczenia świeżymi emocjami.
W tej książce kipią emocje. Kipią szumem powstałym z gotujących się uczuć. A nie jest to książka kucharska ani poradnik, co zrobić z rozbitym lustrem. To powieść o miłości, czyli gulasz z kilku ludzkich serc, żeby pozostać w tym kulinarnym klimacie.
Otworzyłem kopertę, wyjąłem książkę i jakież rozczarowanie! Cienka jakaś. Przełknąłem jednak tę niedoskonałość gładko. Mam wprawę, codziennie łykam garść gorzkich pigułek. Okazało się zresztą, że to tylko ułuda, bo po prostu wydana jest na porządnym cienkim papierze. Czterysta stron wspaniałej intrygi szpiegowskiej, którą będzie można kupić już 15 maja.
Mottem z „Jądra ciemności” Krajewski zyskał moją przychylność od pierwszej strony. Pobudził ciekawość, ale też ustawił wysoko poprzeczkę moim oczekiwaniom. Zahibernował, jak mi się zdawało, moją ostrożność w podejściu do kryminałów. I sen ten trwał przez całą powieść. Na szczęście nikt mnie nie obudził, bo to był dobry sen. Pełen intryg, zwrotów akcji i na szczęście bez niewiarygodnych, typowych dla snów wolt przyczynowo-skutkowych. Zirytowałbym się, gdyby coś mnie z niego wybudziło.
Zaczęło się niepokojąco. Żona odebrała przesyłkę adresowaną do mnie. Niewielka, biała koperta. Opłata pocztowa pobrana, brak nadawcy, a na etykiecie adresowej „Więcej niż pocałunek”.
Opowiadanka to raczej niż opowiadania, ale dały mi sporo frajdy. Na ostatniej stronie okładki autor zdradza, że pisał je, mając dwadzieścia kilka lat, „na gorąco”, „w biegu”.
Oryginalny tytuł to „Mission Flats”, który dla polskiego czytelnika nic nie mówi. Dla amerykańskiego chyba jednak także nie. Dobrze, wydano tę książkę kiedyś w Polsce pod tytułem „Akta Denzigera”, a teraz dostaliśmy „Requiem dla Bostonu”. Co to za mania zmieniania tytułów?
Joshua Ferris — młode (relatywnie, coś, jak niegdyś młodzieżówka SLD) pokolenie pisarzy amerykańskich. Nie przeskoczył swoich wielkich poprzedników, ale też nie przynosi im wstydu.
Zawód. W sensie profesja, czy rozczarowanie? Okazuje się, że jedno i drugie jednocześnie. Choć określenie rozczarowanie to w kontekście tej książki eufemizm. Rozczarować to się można smakiem wyjątkowo drogiej whisky, a nie wieloletnim doświadczaniem bezsilności, beznadziei, bezsensu, gwałtu na człowieczeństwie.
Ian McEwan to mój supermarketowy autor. Na zakupach spożywczych trudno mi się oprzeć, by nie zerknąć na półkę, czy kosz z książkami. Większość z nich to jakieś szmiry, marne czytadła, ale przekonałem się, że trafiają się też książki takie, które po prostu nie były mocno promowane, albo z jakiegoś innego powodu nie potrafiły przyciągnąć większego grona polskich czytelników. Kilkakrotnie zdarzyło mi się kupić coś kompletnie nieznanego, co okazało się dobre i coś popularnego, co okazało się pomyłką. O McEwanie nigdy nie słyszałem, ale z jakiejś przyczyny, prawdopodobnie z powodu opisu na okładce, kiedyś kupiłem jego książkę.
Niespiesznie prowadzona akcja, pełna refleksji pośród dygresji opisujących ówczesną rzeczywistość. Czytałem recenzję, która uczyniła z tego zarzut, mniej więcej taki: “po co te dygresje o PRLu?”. I to ten zarzut skłonił mnie do wybrania właśnie tej książki spośród kilku czekających na przeczytanie.
Nazywamy się Bastard Disco. Będzie głośno! - to pierwsze, co usłyszeliśmy w głośnikach. I dotrzymali słowa. Przez około godzinę trudno było z kimkolwiek porozmawiać inaczej niż na migi.
Poszedłem z dziewczynami na balet. Po gorączkowych przedświątecznych przygotowaniach zmęczony i niewyspany. Chyba się domyślacie, co wisi w powietrzu?
Zaimponował mi. Pan Hubert mi zaimponował. Słowotokiem, od którego trudno się oderwać. Nie piszę, że nie można, bo ja mogę wszystko. Nie wiem jednak, jak ty? Zaryzykujesz tę lekturę? To ponad dwieście stron, dziesiątki, może setki trupów…
Ukultarlniamy, ukulturniamamy, ukultu… odchamiamy się ostatnio dość często*, a z początkiem grudnia padło na Czesława, który śpiewa. Nie był sam, ale z przyjaciółmi, jak sam o nich mówi. Z dwoma Duńczykami. I zaśpiewał. Nie tylko dla mnie, bo i dla prawie pięciuset innych osób, ale dla mnie też.
W zasadzie to po prostu wystawa zdjęć. Ze względu na temat anonsowana była jednak jako coś większego, głębszego, wartościowszego. Jakby sama wystawa to za mało. Traktuję tego typu teksty z rezerwą i dystansem, bo zwykle na kilometr śmierdzą ideologią dorabianą do prostych spraw. Rozumiem pobudki i potrzebę, ale taki mam feler, że skoro węch słaby, to węszę intelektualnie. Erzac węchowy taki. Tym razem szybko zostałem ustawiony do pionu.
Są ludzie. I mam wrażenie, że spotykam ich coraz częściej, że wyłażą ze swoich norek, szczelinek, fałdek i kanałów. Są ludzie, czy raczej karaczany, gnidy, szczury, które mierzą innych swoją miarą i sądzą, że jest to miara jedyna, miara właściwa. Rozumiem, że ogranicza ich wyobraźnia, czy raczej jej brak, ale nie mają siedmiu lat i coś już zobaczyli. Wypadałoby więc, aby mieli w takim razie jakiś cień podejrzenia, że istnieje świat inny, niż ich własny.
Już tytuł anonsuje zawartość. Nie mogę sobie przypomnieć tytułu bardziej adekwatnego. Ta książka to reczytal słowotwórstwa, ogród zabaw słowem, oznaczony tabliczką „tylko dla dorosłych”. Czynności intymne, czasami wulgarnymi słowy opisuje tak subtelnie, że, choć zazwyczaj mnie nie rażą, to nie tym razem.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.