Izytor nie miał jeszcze czterdziestki, jednak robił wrażenie dużo starszego. Ciężko pracował na swój wygląd człowieka zmęczonego życiem; głównie cierpliwie wlewając w siebie etanol. W postaciach czasami dziwnych, za to w stężeniach zazwyczaj wysokich. Człowiek - to brzmi dumnie. I ponoć wymaga szacunku, albowiem, jak powiadają, każdy człowiek zasługuje na szacunek. Z racji samego bycia człowiekiem. Traf chciał, że Izytor urodził się ssakiem naczelnym, człowiekowatym, ale nie szympansem czy gorylem, a - to może być zaskoczeniem - człowiekiem. Przynajmniej systematycznie i fizjologicznie, bo behawioralnie już chyba nie w pełni.
Zło fascynuje, przyciąga. Dlaczego? Bo jest tak odległe od nas? Bo ludzie, którzy czynią zło, są tak od nas różni? Czy tak nam się wydaje, czy szukamy potwierdzenia, że jesteśmy lepszymi ludźmi, że my nigdy czegoś takiego nie zrobilibyśmy? Nie jesteśmy „zdolni” do czynienia takiego zła? Hmm, a jak ma się do tego podtytuł tej książki: „Kobiety Mansona i banalność zła”?
Ta książka napadła na moje sumienie natychmiast po wyjęciu z paczki. Wystarczyło, że dostrzegłem na okładce znaczek: „Kontynuacja bestsellera”, by wróciły wspomnienia. Niestety nie wspomnienia tego bestsellera, a wspomnienie obciążające moje sumienie.
Początek jak u Hitchcocka. Co prawda, nie trzęsienie ziemi, ale natura też ma swój udział i tąpnięcie jest solidne. Zaczyna się tak, jak niejedna książka mogłaby się skończyć. Katastrofą.
W tej książce kipią emocje. Kipią szumem powstałym z gotujących się uczuć. A nie jest to książka kucharska ani poradnik, co zrobić z rozbitym lustrem. To powieść o miłości, czyli gulasz z kilku ludzkich serc, żeby pozostać w tym kulinarnym klimacie.
Zaczęło się niepokojąco. Żona odebrała przesyłkę adresowaną do mnie. Niewielka, biała koperta. Opłata pocztowa pobrana, brak nadawcy, a na etykiecie adresowej „Więcej niż pocałunek”.
Zachwycił mnie język tej powieści. Jakież mam szczęście — trafiłem na kolejnego utalentowanego autora. Może to wstyd, że poznaję go dopiero teraz, a debiutantem nie jest, ale nie zamierzam się wstydzić. Pozostanę bezwstydny, podobnie, jak niektóre postacie pojawiające się na chwilę w tej książce.
A co, kiedy miłość twego życia pasjonuje się kanałami Investigation Discovery, Crime+Investigation Polsat, 13 ulica i podobne? Co, kiedy po wielokroć ogląda te same historie o zabójstwach i morderstwach? Co, gdy wsłuchuje się w kulisy zaplanowanych zabójstw żon, mężów, własnych rodziców, cudzych dzieci? Śledzi, jak policja rozwiązywała te sprawy, w jaki sposób dochodziła do prawdy o zdarzeniu. Uważnie przygląda sprawom nierozwiązanym.
Zaimponował mi. Pan Hubert mi zaimponował. Słowotokiem, od którego trudno się oderwać. Nie piszę, że nie można, bo ja mogę wszystko. Nie wiem jednak, jak ty? Zaryzykujesz tę lekturę? To ponad dwieście stron, dziesiątki, może setki trupów…
Pierwsze wrażenia marne. Po kilkunastu stronach zapisuję poniższe.
Może się mylę, bo świata widziałem tyle, co nic. Podróżuję najczęściej do zmyślonych miejsc wewnątrz własnej głowy. Może się mylę co do faktu, ale nie mylę się co do wrażenia które odnoszę, a zdaje mi się, jakby autor w Hiszpanii był bardzo dawno temu i nie zaktualizował jej obrazu pisząc tę książkę. Książka została wydana w 2002 roku, z treści nie wynika, aby akcja działa się wiele lat temu, a jej bohater w jakiejś wiosce widzi jak „lutujący garnki druciarz siedzi na ulicy i wali młotkiem, brzęczą tępo ośle dzwoneczki. Nad wodą, gdzie kobiety piorą bieliznę, jakaś dziewczyna śpiewa monotonnym, donośnym głosem flamenco.” Jak dla mnie to obraz Hiszpanii z początku XX wieku, nie z jego końca.
Tuuu, tu tu tu tu tu tuuu, tu tu tu. Ti di ti di ti di ti diii, di di diii... Six fifteen. Tuuu.... Trąby.... Ti di ... Smyczki.... Six seventeen. Ech, te nowoczesne budziki. Zamiast zasnąć czekam na nineteen. Od dwóch talerzy w budzikach z pierwszej połowy XX wieku po sekcję dętą orkiestry na przemian z siedząca niżej smyczkową. I zirytowana zegarynka po łagodną panią poliglotkę. Taki intrygujący głos. Aż nie chce się przy niej zasypiać. A jak działa na kobiety?
Już tytuł anonsuje zawartość. Nie mogę sobie przypomnieć tytułu bardziej adekwatnego. Ta książka to reczytal słowotwórstwa, ogród zabaw słowem, oznaczony tabliczką „tylko dla dorosłych”. Czynności intymne, czasami wulgarnymi słowy opisuje tak subtelnie, że, choć zazwyczaj mnie nie rażą, to nie tym razem.
Humoreska
Ona, On i didaskalia w roli narratora, czasem chóru rodem z klasycznych dramatów greckich (jaka scena, taki chór).
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.