Wracam sobie rankiem wielkosobotnim z zakupów, jadąc jakieś dwadzieścia na godzinę, bo to w końcu zadupie i ludzie łażą po ulicy, jakby to była droga wewnętrzna albo ich podwórko. No i garby co pięćdziesiąt metrów. Toczę się więc, udając, że auto napędza moja siła woli i wtem niespodzianie widzę grupkę sąsiadek.
Odświętnie ubrane, wolno spieszą do kościoła. Niosą malutkie koszyczki. W rękach zgiętych lekko w łokciu, bo przecież nie wypada nieść święconki jak zwykłej torby na zakupy w ręce wyprostowanej. Myślę o tym, co się dalej zdarzy. Mam czas, poruszam się o wiele wolniej, niż moje myśli.
Dotrą na mszę, odstoją prawie godzinę, mechanicznie deklamując znane na pamięć swoje kwestie. Mimo uszu puszczą kazanie, bo przecież nikt nie jest w stanie słuchać tych banialuków bez żadnej treści. Wreszcie czarodziej w odświętnej białej sukience i zdaje się fioletowym poncho użyje swojej czarodziejskiej różdżki miotełki. Wypowiadając odpowiednie zaklęcia, poudaje, że kropi zaczarowaną wodą leżące w koszyczkach kiełbasy, jajca, chleb, sól i co tam ludzie innego nawkładają. Całe szczęście, że robi to, jak sądzę, czystą wodą, bo woda w aspersorium to wyjątkowo bogate, zbiorowo endemiczne dla każdego kościoła, siedlisko bakterii i zarazków. I oto w wyniku tych czarów ze zwykłego żarcia zrobi się święconka. Żarcie czarodziejskie. Może to się wydać niewiarygodne, ale robią to dorośli ludzie! Poważnie!
Robią tak, bo taka jest tradycja. OK. Infantylne to, ale taki już urok tradycji. Od mniej więcej XIV wieku mamy tradycję wielkanocną w Polsce, więc ludzie zdążyli przywyknąć. Nawet do czarów da się przywyknąć i zaakceptować ewidentną głupotę. Na początku księża święcili całą wielkanocną wyżerkę, ale się leniwym klechom nie chciało po domach ganiać, więc wykombinowali sobie święcenie bez łażenia i tylko symbolicznej ilości jedzenia. Bo kto by się najadł samą święconką? Ja z pewnością nie. Nie odmawiam jednak i nigdy mi to, i nie tylko to, zaczarowane jedzenie przełyku nie popaliło. A powinno, bo heretykiem jestem od lat wielu.
Teoretycznie radosne święto poprzedzone jest Wielkim Postem, może po to, aby cieszyć choćby tym, że w końcu można najeść się jak należy. Teoretycznie radosne święto, jak chyba wszystkie święta w kościele katolickim, jest cholernie ponure. Napuszone, smętne, odpychające. Fakt, że w kościele bywam sporadycznie, jedynie na ślubach i pogrzebach — na pogrzebach coraz częściej, to nawet na ślubach jakaś taka atmosfera nadęta. Widzieliście kiedyś radosne twarze w polskim kościele?
Wolałbym, żeby było radośniej, bo radość jest dobra. A poza tym, święto to, bezpośrednio ukradzione Żydom święto Pesach, którzy obchodzili je jeszcze przed Mojżeszem, czyli przed Torą, to tak naprawdę pierwotnie święto wiosny. Celebracja odrodzenia przyrody, radość, że życie powraca. Jakieś to wszystko, choć prymitywne i „pogańskie”, to bardziej sensowne się wydaje. Ot, cieszymy się! Wiosna idzie! Słowianie na długo przed Chrześcijaństwem celebrowali Jare Święto, malowali pisanki, które też później przywłaszczył sobie kościół. Nie zrobił tego ze śmigusem-dyngusem, bo pewnie zbyt to frywolne. Nie wyrugował jednak tego pogańskiego zwyczaju, bo pewnie mu się to nie udało. Tak, jak teraz ma problem z Halloween. Ale tu już gdybam sobie, a wcześniej pisałem śmiertelnie poważnie. Bo kradzież świąt, a Święta Wielkanocne nie są jedynymi ukradzionymi przez Chrześcijaństwo, to nie przelewki. Któryś ze starych bogów może się wkurzyć i upomnieć o swoje. Jak Perun podliczy te lata bez składania mu ofiary, to może być nieprzyjemnie.
Dalej nie myślałem, bo, mimo że tak wolno, to dotarłem do domu. Bez uszczerbku na zdrowiu swoim ani żadnej istoty, która jego mogła mi pod koła trafić.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.