Zdradzę od razu — nie znam odpowiedzi na pytanie z tytułu. Mnie się z jakiegoś powodu upiekło. Zacznę jednak od początku, bo na początku był jazz.
Końcówka lat dziewięćdziesiątych i Motion Trio, czyli trzech gości z akordeonami. Oni zagrali, a ja się tym ich graniem zauroczyłem. Na tyle mocno, żeby nie odmówić sobie po ponad dwudziestu latach pójścia na ich koncert w Ełckim Centrum Kultury. W amfiteatrze konkretnie. To istotne, bo kiedy koncert jest darmowy, ludzie do amfiteatru włażą z dwóch stron. Nic w tym złego, jednak część włazi, łazi i wyłazi, jakby byłi na grillu u znajomych — mają w nosie artystów i innych widzów.
Uwaga! Historyjka będzie dość długa, choć koncert niestety zbyt krótki. Jak każdy dobry koncert.
Usiadłem sobie grzecznie blisko sceny z brzegu w drugim rzędzie od dołu. Jak się później okaże, był to błąd. W trakcie trzeciego chyba utworu jakiś starszy pan musiał przejść, nie dołem, gdzie miejsca było pod dostatkiem, ale między rzędami, tam, gdzie siedziałem. Skurczyłem się, skręciłem, podciągnąłem kolana pod brodę i czekam. Zerkam na pana — stoi, a ja nie potrafię zgadnąć, czy będzie szedł dalej, czy siadał. Rozprostowuję ścierpnięte nogi, pan rusza, wiec podciągam znowu — pan ma swoje lata (i wszystkie moje), więc gimnastyką ułatwiam mu życie. Przeszedł i usiadł. Niedaleko, w kolejnym sektorze. Wracam w pełni do muzyki, bo koncert trwa. Kolejny utwór, a pan grzebie w telefonie. Jest jeszcze jasno, więc nie przeszkadza, jedynie taktu mu brakuje. Po chwili okazuje się, że brak taktu jest u niego równoważony nadmiarem buractwa. Słyszę:
- Nieee, jestem na jakimś koncercie. Nie wiem. Niedługo. Kupić coś?
Jakimś?! Przyglądam się panu. Drobniutki taki, niewielki, jakieś czterdzieści kilogramów. Może go wezmę pod pachę i wyniosę? Niee, będzie się awanturował i zrobi się jeszcze większe zamieszanie. Ja się zastanawiam, a ten ciągle gada. Ewidentnie nie interesuje go koncert. Mnie jednak interesuje, a pan przeszkadza. Podnoszę się, robię dwa kroki i staję twarzą do sceny a tyłkiem panu przed twarzą, w twarzy właściwie. Jestem facetem, ale jednak kawał ze mnie dupy, więc trudno nie zauważyć. Stoję tak i nic. W końcu czuję lekkie stukanie w biodro. Obracam się, pan schował telefon, zadarł głowę, żeby mi w krocze nie patrzeć i gapi mi się w twarz. Uśmiecham się, pokazuję kciukiem OK i wracam na swoje miejsce. Pan wiedzie za mną wzrokiem z miną, która jest albo dezaprobatą, albo zaskoczeniem, albo czymś innym. Nie potrafię ustalić, a mowę panu odebrało. Nie wiem, czy dar mowy wrócił, bo pan poszedł sobie, i to już właściwym przejściem. Na zakupy?
Panowie Wojtarowicz, Gałażyn i Baranek grali kolejną swoją kompozycję, kiedy przed scenę wmaszerował oddział młodocianych w wieku „początkowo się nauczających” z kolonii chyba jakowychś, bo przecież wakacje mamy. Artyści udawali, że nie widzą około trzydzieściorga dzieci, a może byli aż tak zatopieni w muzyce, że faktycznie nic nie było w stanie ich rozproszyć. To się nazywa skupienie!
I podobnym skupieniem wykazały się te dzieciaki. Żaden nie łaził, a one cichutko zagłębiły się w swoich telefonach. Muzyka im nic a nic nie przeszkadzała. Wytrzymali może trzy utwory, Chopin ich chyba sponiewierał swoją delikatnością i opiekunowie uznali, że czas wracać. Karawana szlakiem powrotnym przed sceną ruszyła na spotkanie nadciągającego powoli zmroku. Niech moc będzie z wami, rzuciłem w myślach za nimi, ale ona została ze mną. I całe szczęście, bom się za szeryfa dziś przebrał.
Zasłuchuję się w Kołysankę Kilara z “Dwóch ludzi z szafą”, kiedy z lewej znowu uderza mnie czyjaś paplanina. Jakaś kobieta paple do wyciągniętego przed siebie telefonu. “Nie. Tak. Na koncercie jestem.” Wnioskuję z tego, że wie, gdzie jest, że nie siedzi sama przed telewizorem. “W Ełku. To przyjeżdżaj!” Jasne, kolejnych gadających ust tu brakuje. Te trajkocące obok siedzą pomiędzy dwoma młodymi, rosłymi osobnikami płci od niej odmiennej. Tu wynoszenie pod pachą w grę nie wchodzi, to raczej oni mnie by wynieśli. Pochylam się, opieram łokieć na kolanie, głowę na dłoni opartą skręcam w jej, czy raczej ich, stronę i staram zabić wzrokiem. Jeden z mężczyzn próbuje bezskutecznie uciszyć koleżankę, a ja jej w myślach wyrywam język i zszywam usta. Jaka piękna wizja.
Dwa utwory tak wytrzymaliśmy. Ja dlatego, że coś mi w kręgosłupie od tego skrętu chrupnęło i nie mogłem się wyprostować, oni musieli odczekać, aż kobieta skończy rozmowę. Jednak udało się. Państwo się ulotniło, a ja osunąłem się w końcu na beton przed siedziskami, co niespodziewanie mi pomogło, miast zaszkodzić. Zdaje się, że ustawiło kręgi we właściwym miejscu, bo mogłem swobodnie wstać. Usiadłem więc wyprostowany, dumny z niewerbalnej siły perswazji, którą się właśnie wykazałem.
Skończyło się chyba “Little Story” i Janusz Wojnarowicz zaczął coś opowiadać o kolejnym utworze, kiedy zaktywował się kolejny niby-widz. Pokrzykiwał coś, komentując słowa artysty, jakby siedział tam jego kumpel. Miał ewidentne parcie na estradę, a odwagi nabrał zapewne z kolejnym łykiem napoju, który ewidentnie zastąpił mu już krew. Doświadczony muzyk poradził sobie z gościem, głównie go ignorując, zakładając słusznie dość szybkie zmęczenie materiału.
Kolejny utwór zwabił przed barierki dzieciaczki, Takie zainteresowane muzyką, bo dłońmi próbowały naśladować muzyków, którym się to spodobało i weszli w muzyczno — mimiczną interakcję z człowieczym narybkiem. Niestety w pijaczku obudził się nauczyciel i ruszył pod scenę dzieci edukować. Trochę to trwało, bo w takim stanie nie idzie się ot tak, po prostu — każdy krok musi być przemyślany, co chwilę trzeba decydować, którą nogę wysunąć do przodu, a na której ciężar ciała oprzeć. Nie takie to łatwe, jakby się zdawało.
Dotarł w końcu do dzieci i zaczął je zaczepiać. Wstałem, bo gwiazda szeryfa paliła mnie dziś w pierś, ale zanim zdążyłem krok zrobić, pojawił się ochroniarz i cicho wyprowadził podbarierkową gwiazdę. Jak miło. Nie jestem tu jedynym sprawiedliwym i nie muszę sam naprawiać świata.
Skoro już wstałem, to polazłem na górę zapalić. Na górze słychać równie dobrze, tylko spokojnej jakoś jest, więc mogę cieszyć się tym, po co tu przyszedłem — świetną muzyką. Panowie już prawie trzy dekady temu zburzyli moje ukształtowane w dzieciństwie traktowanie akordeonu jak obciachowego instrumentu. To, co potrafią wydobyć z tych narzędzi, jest po prostu niesamowite. Własne kompozycje przeplatane oryginalnymi aranżacjami kompozycji Chopina, Komedy i Kilara przykuwały uwagę i poruszały czymś w środku człowieka. Nie wiem czym, bom z anatomii nieedukowany, ale ja to mam i bywa ruchome.
Kołacze mi się w pamięci, że na koncercie przed laty Motion Trio bawiło się trochę w dźwiękowe nawiązania do melodyjek z telefonów komórkowych, czy gier komputerowych. Teraz, co zrozumiałe, tego nie ma i wcale nie chodzi o to, że są starsi, bo choć starsi to ciągle młodzi. Są za to inne zabawy dźwiękiem. Góralskie dudy na akordeonie to rzecz po prostu fantastyczna. Tyle to miało mocy, że ściągnęło mnie znowu na dół. W końcu po mieczu to ja jestem Lachem z gór.
Jako że zazwyczaj nie popełniam dwa razy tego samego błędu, to zszedłem z drugiej strony, gdzie kącik taki mniej ludny na mnie czekał. I to było dobre, bo mogłem zachwycać się nie tylko muzyką, ale także dziecięcą inwencją. Jakie to urocze, kiedy z prawej strony słyszy się szybkie człap, człap, człap chłopczyka biegnącego w klapkach z góry po schodkach, a za chwilę szur, szur, szur dziewczynki sunącej wzdłuż rzędu nade mną. Wreszcie ta przepiękna radość trzech młodziaków prujących przed sceną i sprawnie skręcających przed murem, by w górę pomknąć. A za moment ujmujący głosik goniącego ich młodszego dziecka: ”Zaczekajcie! Zaczekajcie na mnie!” Na koniec wzruszenie na widok wlokącego się za nimi ojca, może opiekuna. Taka odpowiedzialność i stres, a ten dzielnie sunie w górę z uśmieszkiem na twarzy. Czy jest szansa, aby kiedykolwiek je dogonił?
Czyż taki pakiet wspaniałych emocji nie jest wartością dodaną jazzowego koncertu?
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.