Człowiek planuje sobie wyjście na koncert, a kiedy zbliża się już pora, żeby zacząć do wyjścia gotować, spostrzega, że leży na kozetce zwinięty w kłębek nieomal. Wokół brzmią drażniące dźwięki: a to ktoś coś piłuje, inny ktoś trąbi, jakiś zachrypnięty głos w sypialni przeklina po niemiecku, własny pies szczeka, jak durny, ktoś rwie chwasty za płotem, aż trzeszczy. Głowa wciśnięta w poduszki, otoczona ramionami, uszy zasłonięte atrapami bicepsów i to nieznośne poczucie zazdrości: ślimaki to mają dobrze, jeden skurcz i w azylu, cisza, i święty spokój. A tu nic się nie chce. Znużony człowiek leży i czeka, a takie nierobienie niczego też jest strasznie męczące. Dlaczego więc nie zrobić czegoś, może da się przy tym czymś odpocząć?
I taki pomysł jest zawsze dobrym pomysłem. Działać, a nie czekać, aż coś się samo wydarzy. Dresy zamieniam na prawdziwe spodnie (w końcu zamierzam obcować ze sztuką) i już jestem w drodze do Eceku, często ostatnio celu moich kroków. Ma tam być zagrana suita na wiolonczelę i trio jazzowe. Takie dziwactwo.
W progu sali walczą we mnie dwie skłonności. Jedna do tego, żeby na takie imprezy przychodzić wcześniej, siadać w pierwszym rzędzie, dobrze widzieć, dobrze słyszeć i mieć w d... z tyłu wszystkich ludzi. Druga to taka, żeby przychodzić wcześniej, siadać gdzie z boku i obserwować ludzi, bo ludzie bywają ciekawi, jeśli ich durne działania nie wpływają bezpośrednio na moje działania. Czytaj: nie muszę robić czegoś głupiego, jeśli tej głupoty sam nie wymyśliłem. Dziś poszedłem na kompromis, pierwsze rzędy były zajęte, więc usiadłem możliwie blisko przodu, ale jednak całkiem z boku, nawet sobie krzesełko odsunąłem bardziej na bok. Ja — boczniak.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to ludzie z małymi dziećmi, nawet jednym niemowlakiem w wózku. Świetnie — pomyślałem, może to jest jakiś sposób na wczesną edukację muzyczną — takie wdrukowanie wzorców, które je w przyszłości uchronią przed różnymi kozimi meczeniami o majteczkach w takie, czy inne wzorki? Może to nawet sposób na socjalizację takiego ludzkiego szczeniaczka? Oswajanie małego dzikusa.
Koncert ze względu na pogodę został przeniesiony z Amfiteatru do Sali Zebra. Za każdym razem mnie zastanawia, dlaczego zebra, skoro ona jest całkowicie czarna? Może czarna zebra, analogicznie do czarnego kota, przynosi szczęście? Muzykom muzycznie przyniosła na pewno, bo wyszło świetnie, ale już widownia nie do końca się spisała.
Pani robiąca wprowadzenie poprosiła, żeby w czasie składającego się z sześciu części koncertu wstrzymać się z oklaskami i innymi dowodami uznania, aż do wybrzmienia ostatniej nuty. Aha! - myślę, jakaś historia będzie, całość, jak na większości płyt Floydów. Pasuje.
Panowie zaczynają klasycznie, spokojnie, powoli rozpędzają się, dochodzi rytm, napięcie rośnie i dają czadu, aż z tyłu zaczyna się wydobywać dym. Goście wywołali pożar! A nieee, to taki performance, wchodzą światła i mamy jak na koncercie Floydów. Co ja dziś mam z tą kamandą Pinka Flojda?
Z klasyki płynnie wchodzą w klimaty jazzowe, za moment wracają, i znowu jazz, inne już rytmy, ale te też prowadzą do klasyki, która pojawia się gładko, niezauważalnie wręcz. Kapitalny pomysł! Esencja tego, co mi się najbardziej podoba w jednym i w drugim. Całość przypomina muzykę filmową — takie fragmenty, które mają wzmagać emocje podczas zwrotów akcji, zagrożeń, wzruszeń. Tylko tutaj nie ma przerw na oddech, nie ma dłużyzn, są za to wolty, szarże i kawalkady takie, że już sam nie wiedziałem, kto jest głównym bohaterem, kto już zginął, kogo ona zdradza i dlaczego to ona, skoro na scenie sami faceci?
Frontmanem (bo siedział na środku i był najlepiej oświetlony) zdawał się być wiolonczelista. Miłej aparycji Pan z zadbanym zarostem: wąski, delikatny wąsik, wypielęgnowana broda, zaczesane do tyłu błyszczące włosy — jutro też tak będę wyglądał, bo luba ma dwa lata temu zarezerwowała mi wizytę u "Golibrody" i od tego czasu hoduję materiał, aby artysta włosia miał się na czym wykazać. Co mi przypomina, że tym razem wszedłem bez problemu, bo już przed wejściem do budynku założyłem maseczkę (prezent od lubej mej) z nadrukiem dolnej połowy ludzkiej twarzy i dzięki temu, jak mawia fundatorka tejże garderoby, w końcu wyglądam jak człowiek. Ma rację. Wkroczyłem do sali pewnym krokiem przez szeroko otwarte drzwi, skinąwszy lekko głową paniom przy wejściu, mającym chyba zapobiegać wtargnięciu do sali bydła jakowegoś. A ja — w maseczce — przypominam człowieka.
Wracając do wiolonczelisty — zaobserwowałem, że najwięcej uciechy miał, kiedy mógł porzucić smyczek i brzdąkać palcami, jak na mandolinie. Może to było śmieszne z jakiegoś powodu, tylko ja nie wiem, z jakiego? Nie wiem też wielu innych rzeczy, na przykład tego, co znaczyły spojrzenia, które wymieniał z muzykiem od instrumentu klawiszowego (fortepianisty? Ot ignorant, co nazwać klawiszy nie potrafi), a które czasami kończyły się lekkim uśmiechem, którego znaczenia tylko się domyślam: fajnie wyszło, mówiąc wyrafinowanym językiem muzyków klasycznych. Mogę śmiało tak sobie bezpardonić na temat wiolonczeli, bo ona niby taka delikatna, subtelna, a jednak, jak schodziła do basu, to nawet kontrabas jakby się lekko wycofywał. Dżentelmen, czy strachliwy taki? W każdym razie wiolonczela nie taka delikatna, jakby się zdawać mogło.
Piano man na początku mnie trochę zaintrygował tym, w jaki sposób nachylał się do partytury i wpatrywał w nią, jakby był krótkowidzem, który zapomniał okularów. Kontrabasista miał okulary, ale wyglądały na jego własne. Pod koniec pierwszej części zorientowałem się, że to po prostu takie zachowanie sceniczne, styl, maniera, sposób na skupienie albo cokolwiek innego, ale na pewno nie problemy ze wzrokiem. A jeśli nawet, to skoro Beethoven mógł być przygłuchy, to i obecny tu muzyk może być ślepawy, jako i ja, choć odwrotnie proporcjonalnie.
Kontrabasista, którego okulary wyglądały zupełnie tak, jakby były jego własne, to ten element zespołu, który sprawia wrażenie zblazowanego, znudzonego nieco. Tak ostatnio mam, że w każdym bio-zestawie muzycznym jeden z członków wygląda na zblazowanego. Dziś padło na kontrabasistę. Co prawda w pierwszej części, zanim przyszła jego kolej (bo instrumenty dołączały się pojedynczo do coraz szybciej wirującej spirali napięcia), to wyglądał na kogoś, kto nie może się doczekać, aż zacznie. Kiedy wreszcie włączył ten przecudny bas w scenie mordowania drugiej narzeczonej Horacego, przeciągnął nas przez kałużę krwi, karambol i awarię w elektrowni atomowej na Wyspie Wielkanocnej, uniósł prawą dłoń i pogłaskał struny na gryfie. Lubi swój instrument. Swoją drogą nie tylko on, wiolonczelistę też przyłapałem na czułościach z tą, co to ją nogami i ręcyma obłapiał bezwstydnie od początku koncertu.
Czwartym muzykiem był perkusista, ale o nim niewiele mogę powiedzieć, bo czaił się i krył za wielkim zeszytem nutowym. Może to on zabił? Nigdy nie wiadomo, widzieliście kiedykolwiek, jak wygląda zapis nutowy na instrumenty perkusyjne? Nie jakieś tam półnuty, pauzy, ósemki, czy czternastki. To ewidentnie szyfr wyznawców teorii spiskowych: trójkąty bermudzkie, latające talerze, płaska Ziemia, czapeczki z folii metalowej, chipy w ampułkach, miotełki do zmiatania energii kosmicznej z bębenków. Połap się w tym prosty człowieku!
Swoją drogą to oni wszyscy mieli przed sobą ściągi z nutami. Ja rozumiem, że nie potrafią zapamiętać sześciu kawałków (siedmiu, bo na bis zagrali Chicka Corea`ę), ale po co się tak z tym afiszkować? Nie mogli sobie dyskretniej gdzieś te ściągawki poumieszczać?
Z prośby o nieklaskanie wyszło to, czego można się było spodziewać — po pierwszej części parę osób poczuło się, jak w samolocie i usłyszeliśmy pac, pac, pac, pac, a po chwili przebiło się: „Ciii, nieeee. Prosili, żeby nie klaskać”. I wszystko ucichło. Może jacyś spóźnialscy, a może zwykłe jełopy, jakich wielu.
Klaskanie obudziło niestety dziecko w wózku, które na początku drugiej części zaczęło popłakiwać. Ręce już mi się same wyciągały, żeby zadusić poczwarkę, nieważne, czy byłby z tego motyl, ćma, czy turkuć podjadek. Na szczęście rodzice byli szybsi. Nie, dziecko przeżyło. Miało tylko skarpetką frotte zaczopowany otwór gębowy. Sprytnie, ciekawe, czy improwizowali, czy byli przygotowani, tak, jak muzycy? Przygotowani do grania, skarpetek frotte u nich nie widziałem, choć jeden miał pod ręką lnianą chustkę…
Pędzimy właśnie radośnie przez perkusyjny patataj stepów akermańskich prowadzących do zadymionego baru w Cordobie, kiedy dziecko znów zaczyna płakać. Zerkam bokiem spode łba: rodzice w panice szukają czegoś na podłodze, grzebią w wózku. Po chwili prostują się, akurat w trakcie klawiszowego przelotu nad Morzem Czerwonym rozdzielonym właśnie przez Mojżesza (kto pisał scenariusz tego filmu?!), ale to nie to ich tak zamurowało. Nie znaleźli zatyczki. Bezzębny potwór udający niemowlaka zeżarł skarpetkę! Rodzice w te pędy odblokowali hamulec wózka i wyjechali z sali. Całe szczęście. Kto wie, do czego jeszcze ktoś taki jest zdolny?
Kiedy po trzeciej części znowu zaczęły się oklaski, a na twarzach muzyków widać już było wzbierająca falę konsternacji, rozległ się głośny dźwięk raptownie odsuwanego krzesła na metalowych nóżkach. Wstał dość niepozorny, cherlawy nieco, zarośnięty, jak nieboskie stworzenie facet i zupełnie nieprzystającym do postury basem ryknął:
- Kurwa mać, ludzie! Trochę kultury! Do sześciu nie umiecie liczyć?! To tyle, ile jest palców u jednej ręki! - i dla idiotów nierozumiejących słów uniósł w górę lewą, sześciopalczastą dłoń.
Zaległa cisza, ale na zaledwie kilka sekund. Muzycy, niby młodzi ludzie, to jednak starzy wyjadacze sceniczni — szybko się odnaleźli i rozpoczęli część czwartą. Zupełnie jak pianista w czasie bójki w barze na Dzikim Zachodzie w świecie westernów.
Sześciopalczasty wrażenie zrobił takie, że zastanawiałem się, czy ludzie będą mieć odwagę bić brawo w ogóle, nawet na koniec. Płonne to na szczęście obawy były i aplauz po ostatniej części był taki, że panowie zagrali bis: Armando's Rhumba.
Czwarta część, w której Armando (po bisie wiem, że to był on) uprowadza szóstkę dzieci swego fałszywego przyjaciela i oddaje w niewolę szamanowi z brazylijskiego buszu, obudziła bliższe mi, bo leżące w rzędzie za mną, dziecko, które zaczęło coś bełkotliwie mówić, nie do końca przebudzone chyba. Rodzice szybko się w komplecie ewakuowali, ale tak sobie myślę: po co to w ogóle było? Nie lepiej na koncert Majki Jeżowskiej iść?
W ciszy, która powinna była zalec przed kolejną częścią, niespodziewanie rozległy się pojedyncze oklaski. Desperat jakiś? Prowokator? Głuchy? Chyba nawet muzyków to zszokowało, bo przerwa jakby dłuższa była. A część „kolejna”, bo sam już nie wiem, która — rachubę zgubiłem. Nad zespołem powinny się pojawiać takie wielkie numerki odliczające kolejne części tej kompozycji. A na koniec wielki, migający napis:
Oklaski, które muzycy dostali po bisie i grzecznościowo odczekali kwadrans, zanim zaczęli schodzić ze sceny, zaczynały już wybrzmiewać i cichnąć, gdy z góry dobiegł dziwny dźwięk. Zamarliśmy wszyscy w przestrachu, bo zmienność emocji dzisiejszego wieczoru spowodowała, że nie wiadomo było, czy to nalot bombowy, czy powódź, czy Rój, czy Ptaki, czy Niewidzialny człowiek. A to tylko deszcz bębnił w dach sali, oddając hołd perkusiście.
Intensywny, lecz krótki to był deszcz, bo gdy wyszedłem, smarkało już tylko łagodnie na tyle, że swobodnie zapaliłem papierosa i powoli ruszyłem w stronę parkingu. Przede mną i za mną szli inni uczestnicy koncertu. Usłyszałem z tyłu damski głos:
- Jeszcze, żeby piwo podali. I chipsy.
- I jakichś chippendale’sów! - dodał żeński głos drugi.
Jak różny można mieć odbiór tej samej sztuki. Przecież one nic nie zrozumiały z tej opowieści! A może to ja za dużo sobie wyobrażam?
Nic na to nie poradzę, to się dzieje samo. Może mam jakiś uszkodzony mózg? - zapytałem w myślach pustkę w głowie, a ona natychmiast mi odpowiedziała obrazem. Bombelek, mój niebieski wehikuł, który usiłuje być prawdziwym samochodem, spłaszczył się jakoś dziwnie.
- Złudzenie optyczne — zawyrokowałem natychmiast.
- W powietrzu unosi się przecież wilgoć z ulewy, która właśnie minęła, fotony nie mają tak łatwego zadania, jak zwykłe. — dorobiłem też teorię.
Aż zwolniłem kroku z wrażenia. Nie zatrzymałem się jednak i w końcu zbliżyłem na tyle, żeby zobaczyć, że to nie Bombelek, a jakiś Fiat. Ktoś ukradł Bombelka?! Niemożliwe! - wróciłem do rzeczywistości i zobaczyłem, że Bombelek, w swoich zwykłych proporcjach, stoi po prostu kawałek dalej. Może na samochodach też powinny być jakieś numery identyfikacyjne? Aj, przecież są — takie tabliczki z przodu i z tyłu. A dlaczego nie z boku? Co to za pytanie? Co ten koncert ze mną zrobił?
Suite for Flute & Jazz Piano Trio
Scenariusz: Claude Bolling
Wystąpili:
Rafał Futyma – wiolonczela
Kacper Kasprzak — fortepian
Jan Kulpa – kontrabas
Maciej Domagalski – perkusja
W sali Czarna Zebra w Ełckim Centrum Kultury w ramach cyklicznego programu Ełk na Trzy Oktawy.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.