Nabył żech ja był właśnie gramofon metodą kupna bez internet. Jak nabywam większość rzeczy, bo tak łatwiej - mój lenny hołd lenistwu wrodzonemu, czyli właściwie części mnie. Sporej części, niektórzy by powiedzieli, że to cały ja. Leń.
Zmęczon po pracy nawet niespecjalnie się paliłem do rozpakowania pakunku, ale wzmocniony zdrowym i pożywnym obiadem (nawpieprzałem się białej kiełbasy z kartoflami, musztardą i ogórkiem kiszonym), zdecydowałem, że sprawdzę jednak, czy to nie szczoteczka do zębów. Domysł taki może się wydawać absurdalny, ale tak się składa, że kilka dni temu dostałem przesyłkę od nikogo zawierająca właśnie elektryczną szczoteczkę do zębów. Zaskoczony byłem, ale że nie dowierzam swojej pamięci (cudzej prawie tak samo), to sprawdziłem wszystkie chińskie platformy sprzedażowe, z których korzystam, Allegro i e-maile z ostatnich dwóch miesięcy. I okazało się, że dobrze nie pamiętałem - nie kupiłem szczoteczki. Obdarłem opakowanie z wierzchniej warstwy opisów przewoźników, aż znalazłem nr listu przewozowego, po którym w korespondencji znalazłem ślad i wyjaśnienie. Kupiłem gruszkę do lewatywy, a dostałem szczoteczkę do zębów. Hmm, może coś się zmieniło w procedurach zabiegowych, a ja nic o tym nie wiem? Jak niby mam to zrobić?
Dzisiaj jednak nudy. Gramofon. Taki, jak zamówiłem i nawet - okazało się - działający! Jakie życie jest przewidywalne. Gramofon, jak gramofon, żaden tam Burmester, bo ja muzycznie wyrobiony nie jestem, stare i sterane bębenki stwardniałe już, a i woskiem pewnie grubo pokryte, małżowiny nie wiedzieć czemu od ładnych paru lat jakąś sierścią zarastają, więc różnicy i tak nie usłyszałbym. Wystarczy więc, że ten gramofon mój po bluetooth da się podpiąć do głośników, co to z Szanghaju kilka miesięcy temu przypłynęły. Dało się. Wiktuaria!
Urządzenie kupione zostało po długim namyśle (taki eufemizm dla prokrastynacji w działaniu, która też może wydawać się całym mną) w celu sentymentalnego powrotu do rytuałów związanych ze słuchaniem sterty płyt winylowych kurzących się na jednej długaśnej półce. Z półki tej wyjąłem do testów prawie na chybił — trafił cztery sztuki do testów.
Zacząłem od Kate Bush. Ukojenie. Gdybym siedział w fotelu, a nie na stołku w kuchni, to wsiąkłbym, jak nic. Odsłuchałem pierwszy utwór i uznałem, że zmienię płytę. Muszę się przecież nauczyć obsługi nowoczesnej maszyny.
Drugą okazała się być płyta Joy Divison. Wiadomo jaka. Czarna. Ramię igły łagodnie opadło - automat, proszę ja was! I bum. Dołek, cholera. Ze spuszczoną głową wysłuchałem pierwszej strony, bo bałem się przerwać. Kiedy ramię wróciło na stojak - uhm, taka mechanizacja - zdecydowałem, że muszę się odstresować i na talerzu wylądował The Dudi`s. Kiedyś wydawało się zabawne, teraz - wytrzymałem dwa kawałki.
I płyta ostatnia: Shalom - Lutz Elias and His Group. Jewish Moods & Folks Dances. Pierwszy raz słucham - świetna. Słucham z przyjemnością, aż nadchodzi Niggun. O żesz twoja ..., moja …, wasza… czy kogolwiek nać! Genialne!
Ba ba boj booooj! Da da daj daj daj... - zaśpiewał pan.
Gdzie pilot? Czy leci z nami pilot!? Jest. Jak tu się robi głośniej? Aha, tym: Vol+. Vol+.Vol+ i jeszcze Vol+, Vol+.
I popłynąłem. Miałem iść pracować, a utknąłem w kuchni, przy gramofonie, dupą do garów i brudnych talerzy. Nie mogłem się oprzeć, włączyłem drugą stronę.
Jam pa da daj! Ja rum pa ra...
Nadszedł niespodziewanie ostatni utwór: Mea Shearim. Pieśn sprzed 200 lat. Odetchnąłem bez ulgi i … włączyłem trzecią stronę płyty. Kiedyś płyty miały tylko dwie strony, a teraz, kiedy to piszę, słucham strony piątej, albo szóstej. Rachubę już straciłem, czasu także.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.