Z jazzem, takim nowoczesnym, niespecjalnie mi po drodze. Nie rozumiem go, nie porusza niczego we mnie. Zazwyczaj. Tym razem było inaczej. Już od drugiego utworu wpadłem w tę muzykę zupełnie. Stężałem, zamarłem, zastygłem, zastrzygłem tylko uszami.
Dlaczegóż to? Może jest tak, że to zwyczajnie nie jest tak zwany „nowoczesny” jazz? Nie mam pojęcia, te improwizacje były po prostu elektryzujące. Wstrzymały wszystkie szepty, chrząknięcia, skrzypnięcia krzeseł. Miałem wrażenie, że ludzie przestali oddychać. Byłem tylko ja i artysta na scenie.
Siedziałem blisko, chwilami tylko słuchałem, powiekami wyłączając zmysł wzroku. Kiedy jednak patrzyłem, a gapiłem się zachłannie, na dłonie jazzmana, to trudno mi było przestać. Fascynujące zjawisko. To nie było po prostu sprawne naciskanie klawiszy. Przypominało to raczej jakieś wejście w symbiozę z instrumentem. Muzyk czasami pieścił te białe ząbki, czasami je karcił, czasami sprawiał wrażenie zaskoczenia tym, jak gładka jest ich powierzchnia. Opuszkami palców subtelnie je muskał, by za chwilę skarcić za przewinienie, o którym ja nie miałem pojęcia. Może były zbyt białe lub zbyt czarne? Przechodził od spokojnego dialogu do burzliwej kłótni.
A wszystko to w dublecie, bo każda ręka miała swoje zdanie i inaczej je wyrażała. Kiedy udało mi się złapać odrobinę dystansu, dostrzegłem, że do dłoni przyczepione są ramiona. Taka niespodzianka! Wtedy właśnie skojarzyło mi się to z ośmiornicami*, których układ nerwowy jest rozproszony, a każda macka ma sporą niezależność. Ich mózg tylko w niewielkim stopniu koordynuje działania wszystkich odnóży. Dokładnie tak chwilami to wyglądało. Kilka świadomości działających jednocześnie. I choć wiem, że to człowiek, to jednak artysta. Cholera wie, co się dzieje w jego ciele wtedy, kiedy gra? Kiedy improwizuje.
A cały koncert był improwizacją. Jak uprzedził muzyk — nawiązującą do płyty Lonely Shadows, ale jednak. Realnie wyglądało to tak, że przed każdym utworem artysta dawał sobie kilka sekund wyciszenia. Nie wiem, czy po prostu wczuwał się w siebie, czy skupiał się nad jakimś konceptem myślowym, czy działo się jeszcze coś innego. Nie jest to ważne, bo działało.
Wiem za to, że na bis było coś odrobinę znajomego, bo usłyszeliśmy „Litanię” Krzysztofa Komedy. W oryginalnej improwizacji, bo pianista chwilami jedną ręką grzebał pod maską instrumentu, a drugą wydobywał z niego dziwne stukania. Brzmiało świetnie.
* O ośmiornicach pisałem przy okazji recenzji książki "Inne umysły", a koncert odbył się w Ełckim Centrum Kultury.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.