Choć świat dąży do chaosu, to ja, z uporem kretyna nierozumiejącego entropii, próbuję uporządkować ten jego fragmencik, który dotyka mnie osobiście. Podejmuję nieskuteczne, pozbawione szans na powodzenie działania celem przywrócenie równowagi. I kto wie, czy jednak nie dlatego świat nadal istnieje?
Koncert Maleńczuka, jak sam siebie nazywa, bo Maćka gubi, a do Macieja się chyba nie przyznaje, był zaskakująco długi, więc ten tekst będzie krótki. A że długi / krótki znaczy nic, jeśli nie ma wzorca, do którego można się odnieść, to mogę pisać, ile chcę. Relatywizm rządzi. Częściej, niż nam się zdaje.
Rhytm Section, z którą Maleńczuk przyjechał na „Ełk Będzie Czytane” to dwóch panów z instrumentami. Krakowscy jazzmani — kontrabasista i perkusista, mają nazwiska, które padły na scenie, ale ja nie zapamiętałem, a w sieci nie potrafię znaleźć, więc ich nie podam. No cóż, w końcu to tylko prawdziwi muzycy, stanowiący tło, dla — jak się z dobrych źródeł dowiedziałem — niestrojącego gitarowo Maleńczuka. Nie ma to większego znaczenia, bo widzowie tacy jak ja, czyli zdecydowana większość i tak tego nie zauważą. Zrozumieją za to słowa, bo dykcję artysta ma zazwyczaj świetną, a głos tak wspaniale głęboko niski, że nawet gdyby mnie przekonywał, jak podle marną mendą jestem, to słuchałbym go z przyjemnością. Poza tym, jaka w tym jest moc! A było tak.
Stanąłem sobie grzecznie z boku, oparty nonszalancko ramieniem o ścianę budynku w szczycie amfiteatru, z góry spoglądając na gawiedź poniżej. Mój srebrny pióropusz lśnił i błyskał, odbijając światło plafonu, wiszącego mi nad głową. Muzycy wyszli na scenę, pomachali do tłumów, chwycili za instrumenty i dali ognia tak, że szyld nade mną zatrzeszczał i zgasł. Zaniepokojony zrobiłem krok do tyłu i z litością spojrzałem na wstydliwie wygaszony teraz polimerowy prostopadłościan z napisem „WC”. Wiś i daj wisieć innym — pomyślałem i wróciłem do muzyki, czyli tego, po co przecież tu przyszliśmy.
Utwory niby powszechnie znane, a jednak na żywo jakby nabierały większej wartości. Może po trosze dzięki historyjkom, którymi obficie byliśmy częstowani pomiędzy piosenkami. W większości śmiesznymi, czasami prześmiewczymi, a bywało, że i na swój sposób mądrymi. Mądrymi mądrością człowieka doświadczonego, z dystansem do siebie i odbiorców. Czasami zupełne głupoty, ale to właśnie tak działa: głupcowi nie zaszkodzi, a mądry i tak zrozumie. Korzyść wielowymiarowa, że użyję określenia z geometrii ekonomicznej czy ekonomii geometrycznej. Nieistotne, bo ani jedna, ani druga nie istnieje. Historyjki na koncercie zawsze kojarzą mi się z Tomem Waitsem i do niego je zwykle porównuję. Bezsensowne to dość, bo języka, którym się Waits posługuje, nie znam, a język Maleńczuka owszem — od dziecka. U Maleńczuka było dobrze. Język polski zna lepiej od Waitsa i ode mnie.
Jakby by nie było, dałem się wciągnąć i to tak potwornie, że choć trzeźwy, jak kot z cukrzycą, to nie rozpoznałem znajomego. I to nie byle jakiego, podobnego do nikogo. Charakterystyczna, zwracająca uwagę fizjonomia wikinga ze wspaniałą brodą i zadbanym gniazdem we włosach nie może ujść uwagi i ulecieć z pamięci ot tak. A jednak. To zapewne „mgła pocovidowa”, jak mawia w takich sytuacjach genialny syn przyjaciół.
- Nie poznajesz mnie? - zagadnął.
- Znowu Cię nie poznałem? - odpowiedziałem, bo to nie pierwsza taka sytuacja i osoba. I tym go zaskoczyłem.
Nastąpiło jakieś pińcet milisekund niezręcznego milczenia, w trakcie których ja panicznie rozglądałem się za mą lubą, która w takich sytuacjach przełącza się w tryb mojej pamięci podręcznej. Niech będzie RAM`u, bo słowo podręczna w odniesieniu do kobiety mocno się zdezawuowało. Spojrzałem najpierw w stronę sceny, bo na koncertach tam zwykle ją można spotkać, kiedy szaleje przy barierkach, usiłując stanikiem jak lassem złapać artystę i ściągnąć go ze sceny. Nigdy się nie udało, bo ochroniarzy zawsze jest więcej, niż tej mojej jedynej. Dziś jednak, jako że nóżkę skręciła na tournée po Włochach, to stała spokojnie przy moim ramieniu, wspierając się na nim niezauważalnie. Nie zdążyła rozwiać tej mojej mgły, bo znajomy się zlitował i wyjaśnił, kim jest. O, dzięki wam, wszyscy wielcy czarownicy, z których podobiznami bransoletkę przed koncertem wspomniana tu luba ma, założyć mi na dłoń pozwoliła. Magia!
Kiedy już z szoku wyszedłem, to zanim do Maleńczuka wróciłem byłem, dotarła do mnie informacja od organizatorów, że rolka się skończyła i jakiś klient ma z tym problem. O co tyle krzyku?! Co to, czy trzeba się podcierać za każdym razem? Nie wystarczy w niedzielę i święta? Hmm, później okazało się, że mowa tu o rolce termicznej, a nie toaletowej. Co w tym jednak dziwnego? Każda rolka kiedyś się kończy. Na scenie artysta śpiewa i mówi o podejmowaniu własnych decyzji, o nałogach i duchowości, a jacyś ludzie wypluwają w świat swój problem nieistniejącej rolki? Problem czegoś, czego nie ma. Może nie wiedzą, że taka rolka, która się kończy, rozwiązuje ich życiowy problem z rolką. Koniec rolki to koniec pewnej ciągłości, ale nie warto porzucać nadziei — niedługo zacznie się coś nowego, razem z nową rolką! To właśnie taką sytuację miał na myśli Sapkowski, wymyślając tytuł: „Coś się kończy, coś zaczyna”. Doradziłbym internetowo takim ludziom: „włączcie myślenie”, ale oni nawet nie wiedzą, gdzie jest włącznik, więc może sam skończę.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.