Jeśli życie podsuwa okazję, np. ktoś częstuje cukierkiem, a jestem dorosły, jeśli napotykam miejsce przeznaczone do palenia, a kopcę trzy paczki dziennie, jeśli spędzam urlop w Chorwacji, a prawie spod nosa odpływa prom do Wenecji, to korzystam z tej okazji.
Nasz prom odpływał z Puli, oddalonej zaledwie kilkanaście kilometrów od Premantury, w której się zakwaterowaliśmy.
Bilety kupione jeszcze w Polsce, trzeba tylko wstać bladym świtem, żeby zdążyć na ósmą. Nie straszne nam jednak takie przeszkody, więc z zapasem czasu pojawiamy się w Puli. Pusty prawie parking dobrze wróży, jednak mój sceptycyzm wobec wróżb i wszelkich innych guseł sprawia, że mamy kłopot. Parkomat przyjmuje tylko monety, a my chcemy zostawić samochód na dwanaście godzin. Skąd wziąć 180 kun w moniakach? Trzeba by rozmienić, np. u żebraków, ale ci nie zaczynają pracy tak wcześnie. Jest jeszcze jakaś możliwość płacenia zdalnego, jakieś wysyłanie SMS-ów, czy inna zaawansowana technika, nie do opanowania przez nas, trzeba więc poszukać rady u ludności lokalnej. I ta okazuje się skuteczna. Prosta rada: „zmieńcie parking” okazuje się rozwiązaniem, bo ten inny parking jest tuż po drugiej stronie ulicy. Wiktoria! Bilet parkingowy w portfelu Krzycha, auto bezpieczne, a my mamy ciągle sporo czasu na wejście na pokład katamaranu.
Przed wyjazdem Luba ma zrobiła dogłębny wywiad na temat tego, jak należy się zachowywać w Wenecji, na co uważać, czego unikać, aby nie zostać wydalonym z wyspy i nie dostać wiecznego zakazu wstępu do miasta. Przede wszystkim, żeby wejść do miejsc religijnego otumaniania, trzeba ukryć części ciała, które swoim widokiem rażą oczy Boga. To jak on lepił tego człowieka? Z zamkniętymi oczami? To by wyjaśniało wiele dziwactw w ludzkiej fizjologii. Nie tak dobrze jednak, jak ewolucja. W każdym razie trzeba zakryć ramiona i kolana. O większym negliżu już nawet nie mówimy, bo za paradowanie w stroju kąpielowym po Wenecji grożą wysokie mandaty. Bardziej dziwaczne wydały mi się inne regulacje, już nie religijne, a administracyjne. Nie wolno siadać na schodach, murkach i innych elementach architektury, nie wolno jeść w miejscach do tego nieprzeznaczonych. Po paru godzinach w „mieście na wodzie” zrozumiałem jednak zasadność tych obostrzeń i w pełni je popieram.
Informacja o ubiorze była zamieszczona także na biletach, sądząc jednak po wyglądzie ludzi w kolejce na prom, połowa z nich była albo niepiśmienna, albo nie zamierzała wchodzić do żadnego kościoła. Rozumiem, w końcu Polaków wśród nich było mało, reszta mogła pochodzić z różnych dzikich krajów, bo słychać było język włoski, niemiecki, angielski, rosyjski. Oni dopiero będą mieli szansę na ukulturalnienie się, kiedy, jak zapowiedział nasz premier Morawiecki, zaczniemy re-chrystianizować Europę. Na razie są barbarzyńcami, biedacy.
Podróż katamaranem bez specjalnych doznań. Brak możliwości wyjścia na pokład, pewnie dlatego, że tam nie ma pokładu; całkiem wygodne siedzenia, klimatyzacja, która prawie dawała sobie radę z tym tłumem ludzi bezrefleksyjnie wydychającym bez ustanku gorący dwutlenek węgla. Wystarczająco komfortowo, aby drzemać bez bólu karku. Tak też uczyniła ma Luba i niestety przespała połowę tego, co opowiadał po niemiecku Sasza, jeden z trojga przewodników na tej wycieczce. Sasza mówił tak ładnie, że choć moja znajomość niemieckiego jest na poziomie „Czterech pancernych” i „Stawki większej niż życie”, to słuchałem go zainteresowaniem, które chyba było widać, bo chwilami mówił wprost do mnie. Sasza to jedna z osób, druga po mej lubej, która potrafi mówić po niemiecku tak, że słuchanie tego języka wcale nie boli. Fascynujące zjawisko. Całkiem ciekawe było też to, co mówił, jak się dowiedziałem, kiedy Luba ma się przebudziła i zaczęła mi fragmenty tłumaczyć. A mówił jak najlepszy sprzedawca z telezakupów, w informacje organizacyjne wplatając opowieści o Wenecji współczesnej i historycznej. Całe szczęście, że nie sprzedawał butelkowanej wody z kanałów weneckich, bo moglibyśmy się skusić.
W kontraście do profesjonalizmu Saszy przebiegło wystąpienie pani Karoliny, Polki, która zastępowała koleżankę i nie radziła sobie tak językowo, jak i informacyjnie. Mówiła nieskładnie, dukała, mieszała fakty, wprowadzała chaos totalny. Aż dziw, że polskojęzyczni turyści wrócili wszyscy i na czas. To musiał być cud sprawiony nadprzyrodzoną siłą relikwii Św. Marka. Funkcję pani Karoliny mogłaby przejąć Luba ma, gdyby nie przespała pierwszej części występu Saszy. Nawet jednak mając tylko połowiczne informacje, zrobiłaby to składniej, ładniej, ciekawiej, konkretniej, profesjonalnie. Nie chcę jednak pastwić się nad dziewczyną, bo było mi jej zwyczajnie żal. Brnęła przez tekst, jakby szła przez bagno w ołowianych butach i widać było, że w każdej chwili może ją ono pochłonąć.
Z obawy przed zagubieniem się w labiryncie uliczek Wenecji ma Luba spytała Saszę, czy, mimo iż jesteśmy polskojęzyczni, możemy iść z nim, bo bardzo nam się podobało, jak mówił.
Efektem tej decyzji była czterdziestominutowa pogoń za pomarańczową parasolką przewodnika, który zapowiedział, że „powoli pójdziemy w stronę Placu Św. Marka”. Urok wszelkich wycieczek z przewodnikiem. Czeklista „zobaczonych” atrakcji. Nic to. Postaliśmy chwilę, słuchając opowieści o Bazylice, placu i zasadach panujących w Wenecji, a później zdecydowaliśmy się na samodzielność. Jakbyśmy byli dorośli.
Plac Św. Marka robi wrażenie, ale moje pierwsze skojarzenie to: „jak w Krakowie pod Sukiennicami”. Cóż, tak ignorant widzi arcydzieła światowego dziedzictwa. Sama Bazylika nie całkiem przypomina kościół katolicki, zdobienia przywołują raczej skojarzenie z Bliskim Wschodem. Jakby Wenecję najechali Muzułmanie i zaczęli ja zmieniać w meczet. Może też, jak Krzychowi, kojarzyć się z sakralną architekturą Prawosławia. Nie ma co się dziwić, w końcu to Bizancjum.
Czas, aby zajrzeć do środka. Ustawiamy się w kolejce, relatywnie krótkiej. Wchodzę jako ostatni z naszej grupki. W ciszy przekraczam próg kruchty i czuję czyjąś rękę na karku. Oburzony próbuję się obejrzeć, ale wtedy ktoś wykręca mi ręce, podcina nogi, rzuca na kamienną posadzkę tak, że ledwie zdążyłem przekręcić głowę, aby nie rozbić nosa. W kręgosłup wbija mi się czyjeś kolano, ktoś chyba usiadł mi na biodrach. Jakieś krzyki po włosku, tumult. Jestem tak zaskoczony, że nie nawet nie czuję strachu.
Taki przebieg wypadków byłby ciekawszy niż fakty, które miały się tak: w rzeczywistości po przekroczeniu progu kruchty usłyszałem:
- Scusa signore! Excuse Me sir! - obracam głowę i widzę, że to do mnie. Młody człowiek z obsługi robi krok w moją stronę.
- Your bag. - mimo mej wspaniałej opalenizny chyba rozpoznał, żem nie Włoch. Zakładam, że chce sprawdzić zawartość plecaka, który mam plecach, bo niby gdzie miałbym go mieć? Zabieram się za otwieranie, ale słyszę:
- No, no. Is too big. You must go to deposit on the back of church and comeback.
Dobra, co ja mogę zrobić innego? Idę szukać przechowalni z zagadką w głowie: skoro nie jest istotne, co mam w plecaku, a jest za duży, to znaczy, że chodzi o to, co mógłbym w nim wynieść? Niby co? Relikwie?
Kierując się kartkami z napisem „Deposit” i strzałką docieram na tył kościoła, gdzie widzę kartkę „EXIT”. Jak wyjście, skoro ja jeszcze nie wszedłem? Zupełnie jak kierunkowskazy w Polsce końca XX wieku. Jechałem kiedyś na południe, przez Warszawę, kierując się na Częstochowę. Jedno skrzyżowanie — Częstochowa, drugie — Częstochowa, trzecie — niespodzianka — Częstochowy już nie ma. Minąłem i nie zauważyłem? Nie, powinienem doskonale znać geografię i zgadnąć, że kierunek na Katowice, to to samo, co na Częstochowę. Zupełnie jak teraz: Deposit – Deposit – Exit. Dzięki lotności umysłu tak wtedy, jak i teraz wydedukowałem, w czym rzecz. Exit to wyjście z kościoła, a nie z depozytu! Stoi tam sobie pan w mundurku, więc pewnie obsługa, to pytam grzecznie:
- Hey You. Where is this fucking deposit?! - ale facet słyszy:
- Excuse me, I'm looking for deposit.
- On the opposite side of the street – mówi i wykonuje zamaszysty gest obejmujący jakieś trzysta metrów drugiej strony ulicy.
No to idę kontynuować poszukiwania. Drepczę, gapiąc się na wszystkie napisy, wchodzę po kilkadziesiąt merów w prostopadłe uliczki i nic. Słowo deposit nie występuje w tej okolicy. Po kwadransie kończy mi się cierpliwość. Mam to gdzieś, nie chcecie mnie z małym podręcznym plecaczkiem, który można skontrolować w pięć sekund na wejściu i w tyle samo na wyjściu, to nie będziecie mnie mieć wcale. Wasza strata. Niewielka co prawda, bo wstęp do Bazyliki jest darmowy, ale co tam? Bez łaski. Połażę sobie po placu, czekając na przyjaciół. Wśród nich jest też moja żona, ale to nie szkodzi, to też przyjaciel.
Ciąg dalszy w części drugiej.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.