Plac Św. Marka zaczyna schnąć po krótkim deszczu, który nas szczęśliwie skropił, zapełnia się ludźmi. A im więcej ludzi, tym więcej szczurów ze skrzydłami. Jakim cudem wszystko nie jest osrane jak na placach w Polsce? No tak, Plac Św. Marka jest cyklicznie zalewany przez wodę, a — jak wiemy — woda z solą świetnie się sprawdza w czyszczeniu, nie tylko ekskrementów, także przypalonych garnków.
To jest kontynuacja powiastki o jednej wizycie w Wenecji. Aby wszystko trzymało się kupy, warto zacząć od części pierwszej.
W kilku miejscach widziałem coś, co przypomina studnię, tyle że średnicy jakichś dwóch metrów i przykryte metalową kopułą. Natykam się na coś takiego, ale bez kopuły, więc podchodzę, aby zajrzeć do środka i dowiedzieć, cóż to takiego. Po drugiej stronie dwoje młodych ludzi. Dziewczyna uśmiecha się do mnie szeroko. Fuj. Nie, nie, zęby miała wszystkie. Nawet niebrzydka, trochę azjatycki typ urody, usta pomalowane szminką w kolorze mocnej kurwiej czerwieni. I nie byłoby w tym nic odpychającego, gdyby nie to, że dookoła tych ust jest obwódka. Serek, masło? Nie jestem pewien, bo młodzi ludzie urządzili sobie piknik. Chłopak kroi bułki i smaruje je masłem, dziewczyna kawałkiem pieczywa nabiera serka z otwartego pudełeczka, chłopak dokłada plasterek salami. Wszystkie ingrediencje porozkładane na tej studni jak na kuchennym blacie. Właśnie zrozumiałem, skąd te zakazy jedzenia na ulicach Wenecji. Wcześniej wydawały mi się dziwne, ale teraz popieram je całym sercem. Zawsze znajdzie się jakaś chamota, która nie potrafi się zachować. Na pręgierz z nimi! Aj, zapomniałem, że pręgierza już nie można stosować. Niech będzie tylko wysoka grzywna. Znajcie łaskę burmistrza Wenecji.
Zajęty kontemplacją szoku, jakiego doznałem na widok tej wygłodzonej rosyjskojęzycznej pary, nie zauważyłem dystyngowanego pana w bardzo średnim wieku, który zainstalował się obok i zapalił cygaro. Cygaro! Jakaż ekstrawagancja. Pan ćmił sobie to cygaro, niemrawo rozglądając się po placu, jakby czekając na służącego ze szklaneczką whisky. Od czasu do czasu ocierał koniec cygara o krawędź zabytkowej studni, przygaszał nieco, jeśli zbyt się rozżarzyło, Może był „u siebie”? Może to potomek tutejszych dożów? A może zwykły buc wystylizowany na dżentelmena? Grzywnę mu! Rozejrzałem się z nadzieją na to, że w pobliżu jest ktoś z porządkowych. Niestety. Ani jednej białej koszulki z napisem: „#Enjoy Respect Venezia”, bo w takich właśnie uniformach poruszają się weneckie służby uczące ludzi kultury. Zrobiłem dyskretnie kilka fotek i poszedłem pod wyjście z Bazyliki, aby reszta ekipy mogła jak najszybciej przestać się martwić moją nieobecnością.
Okazało się, że oni tej nieobecności nawet nie zauważyli, a przecież w takiego heretyka jak ja, mógł zaraz za progiem piorun strzelić. No nie, wtedy na pewno byłoby to słychać, podobnie jak skwierczenie palącej się skóry moich kopyt.
Dziewczyny poszły oglądać witryny sklepów, bo, jak powszechnie wiadomo, Wenecja to taki wielki butik, szef wszystkich butików. Najdroższe marki i najlepsza, ale potwornie znudzona obsługa wałęsająca się po pustych sklepach. Przepych i blichtr przetykany straganami z tandetnymi pamiątkami. I na nie właśnie było nas stać. Pijemy litry kawy, ale na szaleństwo posadzenia tyłka w Cafe Florian nie mieliśmy chęci. Najdroższa kawa w Europie!
Sądząc po ilości klientów w ekskluzywnych sklepach i restauracjach, większość turystów omija te przybytki. Co wzbudza największe zainteresowanie? Sklep Disney'a. Wśród całego tego natłoku zabytków, w tym wyjątkowym otoczeniu, w sercu historii, ludzie zachwycali się plastikowymi figurkami z amerykańskich kreskówek. Robili zakupy!
Zdradzę jednak, że męską część naszej wycieczki też dwie witryny zaabsorbowały. Kiedy w jakiejś uliczce pałaszowaliśmy pizzę przed szybkojadłodajnią, oglądaliśmy płyty analogowe w sklepie obok. Klasyka rocka, jazzu i więcej. A po drugiej stronie trzydziestopięcioletnia whisky za jedyne 999€. I na nią Krzycho się zdecydował. Zdecydował, że chce ją w prezencie od dzieci. Na setne urodziny. One jeszcze o tym nie wiedzą, ale mają jeszcze dużo czasu na to, aby się dowiedzieć.
Zanim jednak zaczęliśmy się delektować widokiem szlachetnych trunków, to wyciągnąłem Krzycha na drugą stronę Placu Św. Marka, bo tylko po południowej stronie są kosze z popielniczkami. Stoimy sobie grzecznie, a obok jakiś Włoch przegania dwie grupki turystów. Szeroko rozkłada ramiona, coś pokrzykuje, napierając na nich. Widać uczynili coś złego. Przyglądamy się temu spokojnie. Ludzie odeszli, a mężczyzna skierował swoją uwagę na nas, na mnie właściwie. Zaczyna poszczekiwać:
- Per favore vattene qui! Ecco la zona riservata al set del film! Non puoi stare qui! Non so cosa stesse dicendo, quindi mi invento. - a ja rozumiem z tego:
- Gumole koto mi vero blakato! Ketoro premo primo aroso! Truro imasso makarossono verticano!
Facet nie ma żadnej plakietki, oznaczającej, że jest kimś funkcyjnym, nie ma też koszulki – mundurka weneckich aniołów przyzwoitości, ale uznaję, że skoro tak się panoszy, to jakieś prawo do tego zachowania ma. Taki łatwowierny jestem. Mówi szybko, bardzo szybko, jakby jego wynagrodzenie zależało od ilości wypowiedzianych w minutę słów. Nie rozumiem, co pan makaroni, więc zakładam, że chodzi o papierosa, którego palę. Odpowiadam na migi, podnosząc dłoń z niedopałkiem i wskazując na popielniczkę, obok której stoję. On w tym samym języku tłumaczy mi, że nie o to chodzi. No proszę, znaleźliśmy wspólny język gestów i symboli.
Odchodzimy z Krzychem parę metrów i wtedy zauważamy, że gdzieś tam w pobliżu jest cała gromada ludzi ze sprzętem filmowym. Kręcą tu film, może reklamę. Tak mi się zdawało, że kilka minut wcześniej widziałem człowieka, którego twarz i postura wydały mi się znajome, aktor to może jakiś. Krzycho zobaczył natomiast, jak George Clooney pozwala się prowadzić kamerze. Myślał, że mu się zdaje, ale, jak później sprawdziliśmy w sieci, plotki o tym, że wielki George coś kręci w Wenecji, są. Poza tym wiadomo przecież, że bywa tu w siedmiogwiazdkowym (!) hotelu. No i kręci przecież reklamy kawy, której nazwy nie wymienię, bo takich wynalazków nie pijam. Pewnie mnie nie stać, ale dlaczego zaraz wszyscy muszą o tym wiedzieć? Istnieje więc pewne prawdopodobieństwo, że gwiazda oddychała przez chwilę tym samym powietrzem, co my. Wow! Z drugiej strony jakoś mało ochrony jak na ten kaliber rozpoznawalności. Plan filmowy też nie był wyraźnie zaznaczony, tak, jakby to trochę na dziko było robione. Cholera wie. Odsunęliśmy się nieco na bok, szybkosłowny Włoch stracił zainteresowani nami, chcieliśmy więc przysiąść na jakimś murku pod ogrodzeniem, gdzie już parę osób siedziało. Ledwie Krzycho zdążył wygiąć lędźwie w pierwszym etapie sadowienia szlachetnej części ciała na tym murku, kiedy starszy mężczyzna siedzący w pobliżu mruknął:
- Impossible. This is film area.
No to odeszliśmy dalej, odszukaliśmy dziewczyny i wspólnie ruszyliśmy zobaczyć ten kawałek Wenecji, gdzie od turystów nie jest aż tak rojno, jak na Placu Św. Marka. I to było najciekawsze. Wąskie uliczki, w których nawet mój upośledzony zmysł węchu zadziałał i wyczułem zapach smród ryb i wszechobecnej wilgoci. To tu można poczuć resztki klimatu, w którym zwyczajni ludzie żyli setki lat temu. To strefa, gdzie przebywali służący, niewolnicy i cała reszta ciężko pracująca na garstkę arystokracji, która spędzała życie w domach, a poruszała się kanałami. To do mnie dotarło znacznie mocniej niż wspaniale budowle opisywane w przewodnikach.
Zahaczyliśmy też o jeden z najsłynniejszych mostów w Wenecji. Most Rialto to najstarszy most w Wenecji. Tak zapchany turystami, że trzeba było z niego zejść, by cokolwiek zobaczyć. Gdybyśmy tego nie zrobili, to moglibyśmy powiedzieć, że byliśmy na Moście Rialto, ale tak naprawdę, to moglibyśmy wtedy być na jakimkolwiek podwyższeniu, w jakimikolwiek innym miejscu Wenecji. Nie jest to tylko moja refleksja, Luba ma usłyszała, jak ktoś mówi:
- Let’s take a look the bridge from outside the bridge.
Na spacerze po Wenecji spędziliśmy jakieś trzy – cztery godziny. Mimo żółwiego tempa poczuliśmy go w nogach. Jednak bez względu na wielkość zmęczenia, na tłumy ludzi, na drożyznę w knajpach – Wenecję zobaczyć warto. Nawet jeśli popada deszcz, co nas spotkało. Może to nawet być plusem, bo wtedy jest mniej tłoczno, ludzie chowają się pod dachami, jakby to było radioaktywny opad po katastrofie w Czarnobylu, a nie łagodny, ciepły deszczyk we Włoszech.
Wracaliśmy taksówką, którą mieliśmy umówioną jeszcze na promie. Taksówką wodną oczywiście, przecież to Wenecja! Tutaj nawet tramwaje są wodne. Bilety, kasowniki, numery, trasy. Są też oczywiście gondole, ale nie ma takiego gondoliera, który by nas dostarczył na czas do terminalu SanBasilio. No, chyba że ten śpiewający, którego mieliśmy okazję zobaczyć i usłyszeć. Całkiem donośny i czysty głos.
Podróż taksówką dała nam możliwość zobaczenia tego, jak Wenecję widzieli bogaci jej mieszkańcy. Piękne zdobione fronty budynków, ogródki, rzeźby, prywatne „parkingi” dla łodzi.
Ostatnie trzy i pół godziny wycieczki to powrót katamaranem do Puli. Miłe zaskoczenie po wejściu – działa klimatyzacja i jest przyjemnie chłodno. Po prawdzie to ona działała cały czas, ale przy takiej ilości ludzi zamkniętych w tej puszce to ledwie się wyrabiała. Dało się jednak wytrzymać. Większym utrapieniem były za to kilkumiesięczne i kilkuletnie dzieciaki, które na tę wycieczkę zabrali ich wspaniali rodzice. Co to za moda? Co takie szkraby mogą wynieść z tej wycieczki? Wynudzone i zmęczone zwyczajnie stały się marudne. I trudno się temu dziwić, i nie można ich winić.
Całą drogę mieliśmy wesołe, swawolne przedszkole. Najpierw przez pół godziny prawym uchem słuchałem odgłosów wojny. Znak czasów – chłopczyk za mną, oparty czubkiem głowy o mój fotel katował tablet, grając w jakąś strzelankę. Znak czasów i bezmyślności rodziców – mogli mu do tego tabletu kupić słuchawki. Nie kupili, ale taki drobiazg nie może mi przeszkodzić w drzemce, więc w końcu zapadam w sen.
Budzi mnie łupanie w krzyżu. Ki czort? Korzonki nie dawały o sobie znać od wielu lat. Obracam się i widzę, że chłopczykowi chyba wyczerpała się bateria, bo leży na fotelu i nogami dźga w moje oparcie. Kiedy zobaczył mój wzrok Bazyliszka — przestał. Jakie grzeczne dziecko. Dlaczego jednak rodzice nie zareagowali wcześniej? Zerkam w jedną stronę – mamusia śpi, zerkam w drugą – tatuś śpi. Zmęczeni. Też byłbym zmęczony, gdybym tak bezsensownie zabrał na wycieczkę do Wenecji gromadę żwawych bachorów. Chłopczyk z martwym tabletem później jeszcze tylko raz wszedł w interakcję z moim fotelem, tym razem waląc głową w moje oparcie. Tym razem spojrzałem na niego wzrokiem wkurzonego Bazyliszka, a nie, jak poprzednio – Bazyliszka przyjaznego, więc przestał na dobre. Do końca podróży nie dotknął mego fotela. Dotknął co prawda mojej głowy, wachlując się czymś zamaszyście, ale zignorowałem to i rozwiązałem kłopot, zsuwając się nieco na siedzeniu.
Później już chłopczyk, jego siostra i kilkoro innych dzieci aktywne były głównie werbalnie. Ruchowo chyba też, ale na szczęście z dala ode mnie. Dla kogoś mniej gruboskórnego ode mnie ta podróż mogłaby być ostatnią okruszynką która przechyli języczek u wagi na stronę z napisem: tak, czas skończyć ze sobą. Tylko jak? Skoczyć w odmęty Adriatyku? Jakie odmęty? Adriatyk jest krystalicznie czysty, aż żal go zanieczyszczać swoim truchłem. Pozwolić dzieciom na wszystko i umrzeć przez ugotowanie z wściekłości? Nie to zbyt okrutny koniec. Czyli jednak żyć. Bo życie jest takie, jakim je przeżywamy. Żyjmy więc radośnie i tolerancyjnie, a wszystkim będzie łatwiej i przyjemniej. Tym komunałem w postaci morału zakończę tę opowiastkę.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.