Wyobraź sobie, że będziesz leczony za pomocą szpikulca do lodu wbitego w twój mózg. Przez oczodół nad lewą gałką oczną. Lekarz, nawet niekoniecznie neurolog, czy chirurg, bo zabieg jest przecież tak prosty, że nie wymaga wybitych umiejętności, pogrzebie tym kawałkiem metalu w twoim mózgu, aby przerwać połączenia kory przedczołowej z innymi częściami mózgu. Szerokim łukiem, po omacku, na wyczucie. W twojej głowie, w mózgu.
Tak przez lata wyglądała jedna z metod leczenia “chorób umysłowych” w połowie XX wieku, początkach neurochirurgii. Na takich podstawach zbudowana została wieża informacji o mózgu. Neurologiczna La Sagrada Familia. Koszty jednak potworne.
Z dzisiejszego punktu widzenia terapie w zakładach dla obłąkanych, nazywanych później zakładami dla psychicznie chorych, a jeszcze później przemianowywanych np. na Instytut Życia (!) były zwykłymi torturami, znęcaniem się. Wiele z nich mogłoby być i było używanych w innych miejscach i okolicznościach do torturowania w celu wymuszenia zeznań. Zasada ta sama. Łamać. Głaskać. Złamać. Pozbawić woli.
Powszechnie stosowane terapie wstrząsowe: wstrząs insulinowy, metrazolowy, elektryczny, hydroterapia czy pyroterapia to czyste tortury. O elektrowstrząsach: „Zdarzało się, iż pacjent tak mocno wymachiwał niezabezpieczonymi kończynami, że pękały w nich kości”.
Pamiętacie „Lot nad kukułczym gniazdem”? Książka Kena Keseya z 1962 i film Miloša Formana z 1975 roku. Dopiero wtedy do ludzi zaczęła docierać prawda o tym, co dzieje się w szpitalach psychiatrycznych. Po wielu dekadach tortur.
Mniej może to dziwić, kiedy uświadomimy sobie, że przez lekarzy naukowców pacjenci szpitali psychiatrycznych byli traktowani przede wszystkim jako materiał badawczy, dopiero później, ewentualnie, pacjenci, a czasami nawet ludzie.
„W latach pięćdziesiątych XX wieku granice dzielące badania na ludziach i na zwierzętach zacierały się niemal wszędzie, choć nigdzie nie znikały aż tak jak w zakładzie psychiatrycznym, w którym przebywała moja babcia.”
Książka jest tak dobra literacko, że chwilami zastanawiałem się, ile z opowiedzianych historii jest zmyślonych. Nic jednak nie potwierdziło tych podejrzeń, wręcz odwrotnie, różne wtrącenia o docieraniu do materiałów źródłowych, listów, dokumentów, publikacji, nagrań świadczyły o gigantycznej pracy, jaką wykonał autor, pisząc tę książkę. Sześć lat pracy. Imponujące!
Czasami, szczególnie na początku — zanim przywykłem — miotałem się między oburzeniem, obrzydzeniem a smutną świadomością korzyści ogólnych, które przy okazji uzyskuje ludzkość. Nic tu nie jest jednoznaczne.
Początki neurochirurgii. Wcale nie tak odległe. Pokolenie waszych, naszych, moich dziadków. Lobotomia. Grzebanie po omacku w mózgu szpikulcem do lodu wbitym w oczodół nad gałką oczną. Nie, to nie jest jakaś przenośnia, metafora — tak to się odbywało. Tysiące osób zostało w ten sposób wyleczone okaleczone. Uszkodzimy część przyśrodkowych płatów skroniowych i zobaczymy, co się stanie. Jak nie będzie poprawy, a nie zobaczymy skutków niepożądanych, to uszkodzimy jeszcze więcej mózgu.
Po wycięciu kilku kawałków mózgu na chybił trafił: „pani B. zmieniła się z niebezpiecznej i pobudzonej osoby obłąkanej w spokojną obłąkaną”.
Osią książki jest historia najsłynniejszego chyba pacjenta neurologicznego Henry’ego Mlaisona. Przez całe dekady nazywanego pacjentem H.M. To jemu William Scoville, dziadek autora wyciął kawałek kory przedczołowej. Eksperymentalnie, zgadując, gdzie tkwi przyczyna nawracających wielokrotnie w ciągu dnia ataków padaczki. Efekt był taki, że ataki ustąpiły, ale człowiek stracił możliwość zapamiętywania nowych rzeczy, tworzenia wspomnień. Pozostała mu tylko pamięć krótkotrwała i proceduralna. Każdego dnia, każdej minuty zaczynał od nowa. Przez dekady badany przez niewielką grupę lekarzy bezwiednie przyczynił się do rozwoju wiedzy o mózgu. Cierpliwie codziennie na nowo poznawał te same osoby, wykonywał te same testy.
Przez większą część dwudziestego wieku, pomimo postępu wywalczonego przez sufrażystki, kobiety były traktowane dość przedmiotowo. Były często dodatkiem do mężczyzny. I takie podejście nie wywoływało dezaprobaty, bo niby dlaczego? To przecież tradycyjne, konserwatywne spojrzenie na role społeczne: nic w tym złego, wręcz odwrotnie, poczytaj Biblię, przekonasz się. Jeśli uważasz inaczej, to coś jest nie tak z tobą.
Jak bardzo to właśnie wpłynęło na popularność lobotomii i czy z tego właśnie powodu większość operacji lobotomii była przeprowadzana na kobietach? W książce nie jest to eksponowane, ale niech przemówi jeden cytat:
”To były inne czasy — powiedział. - A on zrobił to, co wtedy było jego zdaniem właściwe: poddał lobotomii własną żonę. No i stała się znacznie potulniejsza. Udało mu się zatem zdobyć to, co chciał mieć: potulną żonę”. Większość pacjentów szpitali dla umysłowo chorych stanowiły wtedy kobiety. Czy to zaskakujące w zestawieniu z tym cytatem?
Chyba zawsze w historii ludzkości było przyzwolenie na takie, czy inne pastwienie się jednych ludzi nad innymi w imię niesienia im pomocy lub różnych wyższych celów. Taka tradycja. Wiemy, że nic nie wiemy, ale jak spróbujemy, to może czegoś się dowiemy. Albo nie dowiemy. Im głębiej w historię, tym gorzej. Mogli ci obciąć lewą nogę, bo to ponoć pomagało na padaczkę. Gdyby wyabstrahować z „Eksperymentu” tylko „metody leczenia”, to powstałby materiał na prawdziwy horror. Nie jakąś „Teksańską masakrę piłą łańcuchową”, bo to było tylko śmieszne, niesmaczne albo zwyczajnie nudne, ale prawdziwie przerażający horror. Skrzypiący o kości, skręcający żołądek, paraliżujący. Horror, który w czasie oglądania zmusza cię do nieświadomego garbienia się, zapadania w fotelu, wycofywania.
Oryginalny tytuł książki to: “Patient H.M. A Story of Memory, Madness, and Family Secrets”, czyli w moim amatorskim tłumaczeniu „Pacjent H.M. Historia pamięci, szaleństwa, i rodzinnych sekretów”. Kto wpadł na pomysł zamiany takiego tytułu na banalny „Eksperyment”? Tak mizernie pasujący do treści.
Tłumaczenie: Łukasz Müller
Wydawnictwo: Znak Literanova
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.