Dokonałem niemożliwego. Premiera, a właściwe jedyny w takiej obsadzie spektakl „Nowy Głos: L.E.M.” miał się zacząć o osiemnastej, a darmowe wejściówki miały być wydawane od piętnastej. Pędząc na złamanie karku i przegrzanie silniczka mego czterokołowego bombelka, łamiąc wszelkie przepisy, z wprawą omijając zakonnice na pasach, pięć minut po piętnastej stałem przed kasą i wyciągałem rękę po kwitek upoważniający do wejścia.
- Bardzo mi przykro. Już nie ma. - sympatyczna pani, a w jakie osłupienie potrafi wprowadzić człowieka.
- W pięć minut się rozeszły?! - nie dowierzałem, podświadomie liczyłem na to, że jak zwykle czegoś nie rozumiem.
- Tak, rozeszły. - dobiła mnie potwierdzeniem.
- Cóż robić? - Postawiłem w myślach właściwe pytanie, teraz muszę tylko znaleźć odpowiedź. Umysł miałem dotleniony po krótkim biegu z parkingu, więc działał z rozpędu i dlatego natychmiast znalazłem wyjście z tego pozornego mata. Tym wyjściem było wejście. Niedomknięte drzwi wejściowe na salę widowiskową, gdzie miało się odbyć to unikalne na skalę światową wydarzenie artystyczne. Sprytnie przemknąłem się za kotarami, kicając od filaru do filaru, niezauważony przez kogokolwiek po kilkudziesięciu sekundach mogłem dyskretnie zlustrować salę. Parę osób kręciło się tu i tam, przygotowując scenografię, ciągając jakieś kable i inny szmelc, bez którego pewnie nie da się robić sztuki, a którego ja nawet nazwać nie potrafię.
Wyczekałem właściwego momentu i zanurkowałem pomiędzy najbliższe rzędy foteli. Chudzinka ze mnie, żeby nie powiedzieć gabarytów podłych, niewiele się więc różniłem od listew łączących wykładzinę i to pozwoliło mi na mozolne przeczołganie się w pobliże sceny. Spod siedzisk pierwszego rzędu skoczyć pod deski sceny to już każdy amator by potrafił, więc mnie też się udało.
Leżałem sobie spokojnie i z tego spokoju to sen się wyabstrahował. Spać potrafię w każdych warunkach, ale niestety, jak twierdzą niektórzy oszczercy, kiedy śpię, to chrapię. Podłe to oskarżenia, jeśli jednak byłby w nich jakiś woreczek ziaren prawdy, to cały mój plan wziąłby w łeb, albo i po dupie. A niby skąd ja mam mieć pewność, co robię, kiedy śpię? Aby odpędzić sen, należy ponoć się ruszać, tym samym pobudzić krążenie, dostarczyć tlen do mózgu i w inne części ciała. Gdybym się jednak ruszał, to szybko zdradziłbym swoją obecność pod sceną. Wykoncypowałem więc, że będę ruszał jedynie gałkami ocznymi, co było całkiem skuteczne przez jakiś kwadrans. Później zająłem się wywijaniem powiek na lewą stronę i przewlekaniem jakiegoś koralika, który znalazłem pod plecami, przez nos do gardła. Robiłem też parę innych rzeczy, ale one nie nadają się do upublicznienia. Całkiem się rozbudziłem, kiedy poczułem głód. W końcu prosto z roboty tu przybieżyłem. Leżałem sobie spokojnie, przekonując żołądek, że nie ma sensu produkować kwasu, tłumaczyłem, że to zaszkodzi nam obu, a na górze robiło się coraz tłoczniej, głośniej i konkretniej.
- Sprawdzamy nagłośnienie! - usłyszałem, a później:
- Puk, puk, puk, puk. Kanał lewy. Puk, puk, puk, puk, kanał prawy. Brzrzrzrz. Szszszsz. Brzrzrzrz. Szszszsz. Piiiiii. Piiiiii [….] *
Sygnał testowy się skończył, nastała cisza i wtedy zaburczało mi w brzuchu.
- Coś zwiera! Sprawdzamy kable! - ryknął ktoś nade mną i zaczęła się kotłowanina. Szuranie, stukanie i trzaski zagłuszyły kolejne poburkiwania mego krnąbrnego żołądka, którego w międzyczasie zacząłem nawet straszyć: „nakarmię cię strychniną, jeśli się nie zamkniesz”. Nieskutecznie niestety i efektem tej nieskuteczności było jeszcze trzykrotne sprawdzanie kabli. Wreszcie przekupiłem go jakimś sucharem znalezionym w pobliżu. Ileż to przydatnych rzeczy można znaleźć pod sceną?
Opóźnienie było niewielkie, w sam raz na to, abym zdążył się wyczołgać, skokami na wstecz dotrzeć do ostatniego rzędu i wciśnięty pomiędzy dwa fotele mogłem spokojnie z oparcia oglądać spektakl.
Zanim wszystko się zaczęło, na scenie trwały przygotowania ełckich amatorów, współtworzących przedstawienie. Widać było tremę, skrępowanie, niepewność. Ktoś kogoś trzymał za rękę, ktoś inny kogoś przytulił, dając wsparcie. Zaimponowali mi, bo wydaje mi się, że w takim momencie łatwo o panikę, a oni zostali. Ludzie się na nich gapili, jak na ..., a oni deklamowali, poruszali się wedle przygotowanej wcześniej choreografii. Zupełnie jakby byli aktorami. Gratulacje dla wszystkich tych, którzy przez te kilkanaście dni na warsztatach terapii zajęciowej tak świetnie przygotowali podopiecznych Stowarzyszenia Niepełnosprawnych Diecezji Ełckiej. Gratulacje i dla tych o znanych powszechnie albo środowiskowo nazwiskach, jak też dla tych, którzy tej pracy poświęcają się codziennie, a których nazwisk nie widujemy w mediach.
Całe przedstawienie to taki miszmasz, choć właściwszym określeniem byłby eklektyzm, bo ten miszmasz dał świetny efekt. Wszystko się kleiło i mimo różnorodnej formy komponowało ze sobą. Ani przez moment się nie nudziłem. Bezskutecznie próbowałem odnaleźć w tym Lema. Tylko jak znaleźć coś, kiedy się nie wie, czego się szuka? Lema nie pamiętam jak przez mgłę, bo to znajomość sprzed prawie czterdziestu lat. Kusi, żeby odświeżyć, bo co ja tam wtedy rozumiałem? Na Summa technologiae poległem zupełnie. I to pamiętam najlepiej, a Lem istnieje w mojej świadomości tak, jak zdaje się dla większości społeczeństwa: Mickiewicz wielkim poetą był. Lem wielkim wizjonerem był.
W pierwszej części, czymś w rodzaju preambuły do spektaklu, narrator w połączeniu z bohaterami wygłosili sądy na temat tego, jacy podli jesteśmy jako gatunek żrący mięso, jak bardzo ironicznie brzmi sapiens w nazwie gatunkowej Homo sapiens. Poddali krytycznej ocenie nasz stosunek do Ziemi, do siebie nawzajem. I tak po prawdzie, to mieli rację — to prosta logika i konsekwencja w myśleniu.
A później łupnęło i rozległ się głos, potężna fala dźwiękowa, która wdarła się gdzieś do mego wnętrza. Możecie opery nie lubić, możecie jej nie rozumieć, może was śmieszyć** operowe śpiewanie, ale czy doświadczyliście kiedykolwiek takiego śpiewu na żywo? To dźwięki, które wprawiają w rezonans coś w środku was, o istnieniu czego nawet nie mieliście pojęcia. Aż przepona twardnieje i oddychać trudno, jak po dobrze trafionym uderzeniu w splot słoneczny. Przecudne uczucie.
Miałem wrażenie, że śpiewacy, oprócz tego, że robią to, co naprawdę potrafią, to bawią się konwencją, nieco odmienną od tej, której muszą dochowywać zazwyczaj. Wyglądało to tak, jakby trochę śmiali się sami z siebie, jakby siebie naśladowali.
Entuzjazm wywołał wjazd królowej — Moniki Kuszyńskiej. Jej pojawienie się, w misternej koronie i z berłem w dłoni, w otoczeniu dwóch, również siedzących na wózkach dwórek spowodowało, że do aktorów skandujących „Królowa! Królowa!” przyłączała się część widowni.
Kiedy po burzy końcowych oklasków sala już pustoszała, zabawiłem się w podglądacza i bezwstydnie przyglądałem się szczęściu aktorów-amatorów. Uśmiechnięte twarze, śmiałe spojrzenia w stronę widowni, pożegnania, wspólne zdjęcia.
Spodobało mi się też to, że podziękowania — taka grzeczność na zakończenie — były skierowane głównie do ludzi, którzy rzeczywiście byli twórcami, a nie do całej listy tych, którym trzeba podziękować, bo są na odpowiednich stanowiskach. Mało tego – na scenie nie było żadnego księdza! A tu akurat, wyjątkowo, taka obecność była całkiem zrozumiała, bo część amatorska była wykonana przez ludzi ze Stowarzyszenia Niepełnosprawnych Diecezji Ełckiej.
* https://youtu.be/ZAl8MleZCpc
** Widzieliście Nietykalnych? Pamiętacie scenę w operze? https://youtu.be/kp8LrThcOeg
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.