Właściwie lubię rozczarowania. Jak by nie patrzeć, jest to zaskoczenie i w gruncie rzeczy jest to zaskoczenie pozytywne. Świat przypomina, że jest bardziej skomplikowany, niż się wydaje, co dobrze rokuje, więc cieszy. Ja okazuję się głupszy, niż mi się zdawało, co utrzymuje mnie na ziemi, czyli też pozytywnie.
Książki też czasami okazują się rozczarowaniami, ale tych akurat rozczarowań nie lubię, trudno znaleźć pozytywy. Na szczęście „Rytuały” nie rozczarowały i to cieszy. Cholera, jak wiele rzeczy mnie cieszy! Jak dzieciaka jakiegoś. Młodości - czyżbyś dodała mi skrzydeł?
Drugi tom „Trylogii białego miasta” to jak powrót do domu po krótkim wyjeździe w sprawach zawodowych na antypody z podróżą z trzema przesiadkami w obie strony i opóźnieniami na międzylądowaniach. Tylko że dom już jakiś nie ten. Zbyt długo cię nie było. Dom w tym czasie dojrzał, nabrał blasku, koloru, zaoblił się. Tak, to ciąża.
Upraszczając: znajome postacie, ale i postacie nowe, bliski, zrozumiały styl, nadal wciągający jak wir w krętej rzece. Pomimo zamknięcia akcji w pierwszym tomie, kolejny czyta się jak kontynuację. Z taką samą niecierpliwością połykając kolejne strony i znosząc obrazę wyobraźni i intelektu przez niemożliwe do przewidzenia zwroty akcji. Mogę jednak pozwolić się obrażać w taki sposób. Nawet chcę być tak obrażany!
Teoretycznie to kryminał, czyli nic nowego, złoczyńcy, zbrodnie, śledztwa, pościgi, wybuchy, … Nie, w „Rytuałach wody” wybuchów nie ma. Są natomiast bohaterowie, którzy zmienili się tylko tyle, jak bardzo zmieniły ich wydarzenia z „Ciszy białego miasta”. Za to poznajemy ich lepiej, bo dostajemy rozdziały będące reminiscencjami z lat dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy byli nastolatkami. Płynnie (woda z tytułu zobowiązuje) przeskakujemy pomiędzy zasadniczą akcją z przełomu lat 2016/17 a latem* 1992. Nie tylko jednak, bo w tej książce nie ma niczego pewnego. Prócz logiki zdarzeń może.
Intryga kryminalna jest zawiła, podobnie zresztą, jak w tomie pierwszym. Gdyby ktoś streścił mi fabułę tej powieści, to stwierdziłbym, że jest przekombinowana, że nie będzie przekonująca, że czytelnik się zgubi. I myliłbym się w każdym z tych twierdzeń. Autorka po mistrzowsku tę historię opowiada, wierzyłem w każdą, wynikającą z pojawiania się nowych informacji, woltę modus operandi sprawcy, każdą zmianę podejrzanego. Żyłem śledztwem prawie tak mocno, jak prowadząca je inspektor Estíbaliz Gauna, wspomagający profiler Kraken, mocno sponiewierany w poprzednim śledztwie, czy też podkomisarz Alba Díaz de Salvatierra. Chapeau bas, Pani Evo.
W zasadzie „Rytuały wody” można czytać jak oddzielną książkę, bez znajomości tomu pierwszego. Nie polecam jednak - coś stracimy. I nie będzie to tylko przyjemność czytania „Ciszy białego miasta”. Stracimy przede wszystkim obraz tego, jak kształtują się bohaterowie trylogii, jak rozwijają, zmieniają. Zaryzykowałbym twierdzenie, że to równie wciągające, jak „Trudne sprawy”, tylko na kilkadziesiąt razy wyższym poziomie, ale nie oglądałem nigdy tego czegoś, więc nie zaryzykuję.
Autorka stwierdziła, że to książka o macierzyństwie i śmiało mogę się z nią zgodzić. Na płaszczyźnie psychologicznej to mocno dominujący wątek. Relacje między dziećmi i rodzicami kształtują nie tylko postacie, ale i wpływają na akcję. Na wiele sposobów, także patologicznych i okrutnych. W książce dzieją się rzeczy wspaniałe i rzeczy straszne, a wszystko ponownie w trochę egzotycznej dla większości z nas scenerii kraju Basków, w miejscach historycznych, zawsze znaczących. Historia jest częścią współczesności, przynajmniej dla bohaterów tej książki. Nawet jeśli nie są historykami. Ot, choćby Kraken - po prostu policjant, profiler, a jednak Unai López de Ayala to potomek rodu de Ayala. Jeśli jeszcze nie są, to jestem pewien, że niedługo będą organizowane wycieczki śladami zdarzeń z „Trylogii białego miasta”. Spodziewam się kultu.
Każda książka to przede wszystkim słowa, jednak to, jak jest wydana, też ma znaczenie. Najznakomitsze wino podane w stylowym kieliszku będzie smakować lepiej niż zaserwowane w musztardówce. „Rytuały wody”, podobnie, jak „Cisza białego miasta” są wydane bardzo porządnie. Ktoś dobrze przemyślał spójny styl graficzny okładek, świetnie dobrane, nawiązujące do treści ozdobniki cieszą oko, tłoczenia i miejscowe foliowania sprawiają, że chce się ją wziąć do rąk. Zmysł dotyku zaangażowany w lekturę - bardzo miły dodatek.
Na koniec to, co mi się bardzo nie podoba. Otóż nie podoba mi się, że nie potrafiłem znaleźć żadnej informacji, kiedy wkrótce ukaże się po polsku ostatni tom trylogii. Toż to okrucieństwo nie do przyjęcia.
* Jak to jest, że jeśli mówi się, iż ktoś „przeżył już 90 zim”, to myślimy latach, choć mamy świadomość zimy, jako pory roku, a jeśli ktoś „przeżył już 90 lat” to chodzi jedynie o „roki”, bez świadomości pory roku. Może należy stosować te wyrażenia zamiennie, zależnie od pory roku, w jakiej to mówimy? Jak z powitaniem w ciągu dnia. Byłby to jakiś konkret, choć z drugiej strony, zależnie od daty urodzenia, wiosną lub jesienią mamy za sobą taką samą liczbę zim i lat. Zastanawiacie się? Niby proste, ale jednak nie do końca jednoznaczne, niepewne. Tak właśnie wygląda akcja tej książki. Czytelnik typuje jedną z postaci na mordercę, aby za chwilę zmienić zdanie. Ostatnie kilkadziesiąt stron to rollercoaster podejrzanych i „winnych”. Nie można z niego wysiąść.
Za możliwość przeczytania książki dziękuję Business&Culture.
Wydawnictwo: MUZA SA
Tłumaczenie: Katarzyna Okrasko
Tytuł oryginału: Los ritos del aqua
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.