Nie mogę powiedzieć, żeby mnie w tym 1981 roku jakoś zaskoczył brak „Teleranka”. Czasy to były takie, że brak telewizji (nawet obu kanałów), prądu, wody, papieru toaletowego i wielu innych rzeczy po prostu przytrafiał się. Jak deszcz, czy przymrozki, czy dwudziesty stopień zasilania.
To moje stoickie podejście do braku jedynego w tygodniu godzinnego programu dla dzieci jest nawet trochę podejrzane. Przecież oprócz teleranka dla dzieci były tylko codzienne dziesięciominutowe „Dobranocki” o dziewiętnastej. Może nie dotknęło mnie to tak mocno, bo jak by nie patrzeć, byłem już wtedy trochę zblazowanym jedenastolatkiem, a nie jakimś gówniarzem.
I tak jak się dla mnie zaczął stan wojenny, tak i minął, trochę niezauważenie. Specyfika małomiasteczkowej prowincji. Czołg żaden nie przyjechał, rac nikt nie rzucał, bo i nie było w kogo chyba. Godzina policyjna była. Formalnie. A realnie? W praktyce wyglądało to tak, że kiedy któregoś wieczoru wyszedłem na spacer z psem, to nawet niespecjalnie zwróciłem uwagę na to, że już jest godzina policyjna.
Wyszedłem poza osiedle, za bloki, obok mojej szkoły, „czwórki” puściłem Bila na łączkę, która służyła nam też często za boisko, bo bramki miała. Właściwie to chyba nawet nie tyle puściłem, ile on sam się tam puścił, bo zdaje się, że na smyczy to on chodził od wielkiego święta. Czasy takie były, że po osiedlu psy wałęsały się chodziły luzem. I nikt z tego powodu nawet słowem się nie zająknął. Można? Można! Jak mawia premier tysiąclecia. Stałem sobie na chodniku, tyłem do ulicy, twarzą w stronę boiska, gdzie Bil intensywnie szukał najlepszego miejsca, żeby jakieś gówno zostawić, gdy cichaczem od zawietrznej zaszła mnie suka. Nyska policyjna. Nyska to marka samochodu, taki polski Mercedes Sprinter powojnia. Suka to Nyska w wersji policyjnej, czyli pomalowana na niebiesko z gustownym białym pasem i światełkiem na czubku. Pasy to są tylko poziome, czy i pionowe? Bo ten policyjny to był zawsze poziomy. W każdym razie spryciarze, jadąc zaszli mnie od tyłu i zagadnęli. Nie pamiętam tego, ale zakładam, że przez okno, bo wysiadać to im się raczej nie chciało. I się zaczęło.
- Co?! - usłyszałem pytanie. Sprytnie, bo to mogło być pytanie o wszystko, a ja nie wiedziałem przecież nic.
- Na spacer wyszedłem z psem. - zacząłem się tłumaczyć, jakbym wiedział, o co pytają, albo był winy czegoś więcej niż dłubania palcem w nosie, kiedy nikt nie widzi. Kiwają głowami, a ja zastanawiam się, czy to źle, czy dobrze.
- Jak się nazywa? - aha, przechodzimy do konkretów.
- Bil. - odpowiadam najszybciej, jak umiem. I wtedy zauważam te straszne miny, wtedy dociera do mnie, co właśnie uczyniłem. Władzę znieważyłem swoim nierozgarnięciem. Powinienem był się domyślić, że pytają o to:
- Jak ty się nazywasz?
I tu następuje chwila ciszy, bo z wrażenia to zapomniałem, jak się nazywam.
- Nazywam się Urodzony. Urodzony Bluźnierca. - chciałbym tak odpowiedzieć, ale wtedy byłem jeszcze grzecznym chłopcem, więc wyśpiewałem im swoje imię, nazwisko, drugie imię, którego nie mam i zameldowanie, które miałem. Wszystko prawdziwe jak bony dydy. „Bony dydy” to takie powiedzonko grzecznych chłopców z lat osiemdziesiątych i wcześniejszych. Znaczyło mniej więcej coś jak „słowo honoru”, tylko do niego nie trzeba było mieć honoru. I tak wyglądała moja walka (mein kampf) z komuną i milicją w czasie stanu wojennego.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.