Teoretycznie to Jarmark Kiermusy, ponoć największy bazar staroci w okolicy, jednak jeśli spojrzeć na tę imprezę z perspektywy ignoranta w dziedzinie rzeczy pięknych i wiekowych, to pozostaje tylko maraton pieszy.
Korek zaczął się już pewnie w pół drogi od Tykocina, dla nas na ostatniej prostej. Nie czekaliśmy durni, jak inni, aż na końcu korka ktoś nam powie, że już nie ma miejsc parkingowych, tylko sprytnie zaparkowaliśmy na jakimś wyrębie w środku lasu prowadzącego do Czarciej Polany, gdzież to obok ostoi żubra (niby żubrów, ale widziałem tylko jednego) raz w miesiącu organizowany jest jarmark staroci. Dalej pieszo będzie szybciej i sensowniej.
Dziewczyny ruszyły marszem tak szybkim, że ludzie uskakiwali im z drogi, jak auta na autostródze, kiedy razu pewnego jechałem pod prąd. Oj tam, z UK właśnie wróciłem i zjazd mi się pomylił z wjazdem. Jak włącznik z włancznikiem. Po prawdzie to dwie z dziewczyn tak pruły, bo luba ma musiała podbiegać, żeby się w pierwszej trójce załapać. Ja jak zwykle wlokłem się na końcu, dobrze, że we właściwym kierunku. Kiedy po godzinie od minięcia tablicy „Kiermusy” nic się nie zmieniło, dla podtrzymania morale rzuciłem:
- Idziemy i idziemy, a mety nie widać.
- Bo to jeszcze z kilometr! - odpowiedziała mi jakaś miła, uśmiechnięta pani z samochodu stojącego w korku wstecznym. Bo korki były dwa: tam i z powrotem. A my jak 3 elfki i jeden hobbit, stawialiśmy kolejny krok dalej od domu.
Kiedy słońce szukało już idealnej pozycji w zenicie, przekroczyliśmy symboliczną bramę jarmarku staroci, za którą stał cygan usiłujący sprzedać całkiem nową szlifierkę kątową. W folii i pudełku bez skazy. Na pewno znalazł ją na strychu u dziadka. Ominąłem go szerokim łukiem, bo poprzednim razem kupiłem od cygana stalową patelnię, którą „sąsiad zrobił”, a którą potem znalazłem taniej w internecie, tyle że z fabryki w Soucepanowie Górnym.
Skoro już o ceny zahaczyłem, to potknąć się muszę, że mam wrażenie, jakby wszystko sprzedawane na tym jarmarku miało jakąś opłatę za markę Kiermusy. Nie, żebym analizował i porównywał, to wrażenie tylko takie. Część rzeczy jest zapewne wyjątkowa i warta swojej ceny, tyle że ja - abderyta, ocenić tego nie potrafię. Łaziłem więc, gapiąc się na stragany, koce i łóżka polowe i udając, że się czymś interesuję, a większość uwagi skupiłem i tak na tym, aby dziewczyny mieć w zasięgu wzroku, bo bazar to rozległy, jak stepy akermańskie. I zadanie to udało mi się w 33 procentach. Znaczy się - lubą mą tylko upilnowałem. Dwie pozostałe białogłowy zginęły gdzieś w tłumie. Nie sugeruję, że łatwo wtapiają się w tłum, bo wyróżniają się przecież urodą, inteligencją, gustem w ubiorze i nie tylko*. To po prostu ja już niedomagam we wzroku i mam nadzieję, że na razie tylko w tym.
Oprócz rzeczy starych i zapewne cennych jest też kupa chłamu, jak na każdym innym bazarku. Jest również atmosfera. Słychać nawoływania: „Brać, kupować i pieniędzy nie żałować!” I dla mnie to chyba atmosfera jest tym, co sprawia, że chętnie tu przyjeżdżam. Oprócz patelni nigdy nic nie kupiłem. A ludzie kupują. Lody, domowe słodkie frykasy wschodniej kuchni, do piwa kiełbasę z lokalnej wędzarni, do herbaty bimberek, którego jednak nie zobaczysz tak od razu, bo złe oczy są wszędzie, nie tylko w Gilead. A jak już głód zaspokoją i pragnienie ugaszą, to ciągną do domu krzesła, nadokienne sztukaterie, czerwonoarmijne hełmy z okresu rewolucji, osiemnastowieczne watykańskie krzyże zdobione kamieniami, na których ktoś dokleił jakiegoś papieża i co tam sobie jeszcze wymyślisz. Ja omal nie kupiłem armaty.
- Ta armata to atrapa? - pyta jakiś pasjonat starej broni sprzedawcę.
- A gdzie tam, Panie, ten szwedzki sztucer to atrapa. Armata to oryginał!
- I co? Działa?
- Pewnie, tylko prochu nie za dużo pan pakuj, bo to jednak swoje lata ma i kto wie, ile jeszcze wytrzymie?
- To strzel pan raz na pokaz, to wezmę.
- No co pan, w tym tłumie?
- To odtoczymy na bok i w las strzelimy. - naciska amator armaty.
- Prochu ze sobą nie mam.
- Ja tu niedaleko na stoisku mięsnym saletrę widziałem, cukier też znajdę, to coś zaraz przygotuję. - pomysłowy Dobromir nie daje za wygraną.
- Co pan? Nie będę saletry pchał w zabytkową armatę! - oburzył się sprzedawca, ale Dobromir nie usłyszał, bo był już w drodze po saletrę.
Spodobała mi się ta armata, właściciel budzi zaufanie, strzelanie z saletry też uważam za głupotę, wezmę ją. Szybko przeszukuję kieszenie, saszetkę, nerkę, torbę, plecak, skarpetki. Dycha i dwa sześćdziesiąt w moniakach. Wyciągam otwartą dłoń z całą moją gotówką w stronę sprzedawcy, patrzę mu błagalnie w oczy. A te uśmiechają się łagodnie, z politowaniem i poruszają się powoli w lewo i w prawo razem z głową. Bywam bystry, więc już po jakiejś minucie załapałem, że to odmowa. No; gość się umie targować. I tak to wstrzemięźliwa zamożność uratowała mnie przed kupnem armaty, której i tak nie wsadziłbym do bagażnika, więc musiałbym prawie sto kilometrów ciągnąć ją za samochodem. Choć dla takiego widoku byłoby warto.
A później znalazły się dziewczyny. Gdzie? Przy straganach z żarciem oczywiście.
Wracając, zatrzymaliśmy się w Tykocinie. Piękne, charakterne miasteczko, z między innymi knajpą „Tejsza”, gdzie całkiem sensownie karmią. Zjadłem pyszne pierogi, co nie pamiętam, jak się nazywają i resztkę cymesu, bo ukochana jak zwykle przeceniła swoje możliwości.
Najedzeni zwiedziliśmy synagogę i to jak się okazało na krzywy ryj, bo weszliśmy przez wyjście (nie, nikt z UK ostatnio nie wrócił), o czym dowiedzieliśmy się, kiedy ponagleni przez „prosimy już kończyć, zamykamy”, wyszliśmy przez wejście. Wtedy, spoglądając za sobie, zobaczyliśmy tabliczkę „Bilety”. No cóż, zaoszczędziwszy na biletach, poszliśmy na kawę i ciasto. Przyznaję - zjadłem ciasto ze szpinaku. Nie z własnego wyboru i woli (bo ta kurzy się gdzieś w piwnicy zapomniana nieco), ale zjadłem i nawet mi smakowało.
Później dla religijnej równowagi zaszliśmy do kościoła katolickiego. Też na krzywy ryj, bo nie skorzystaliśmy z żadnej stojącej w kruchcie maszyn - patrz zdjęcia pod tekstem. Pod znaną z serialu „U Pana Boga za piecem” oberżą dziewczyny zachwyciły się rękodzielniczymi ceramicznymi skorupami, a luba ma kupiła liść na pióra. Uhm, są takie liście. Uwaga - uzależniają - luba ma już przez internet ustala dalsze zakupy. Będzie więcej skorup. Fakt, stylowych i ślicznych, ale jednak skorup.
W drodze do domu urządziliśmy muzyczny koncert życzeń i jak zwykle mój brak gustu muzycznego nie wzbudził przesadnego entuzjazmu. A i tak nie wybierałem tego, czego słucham w samotności. Nie, nie są to „zielone oczy”. Wybory innych osób świadczyły o ich gustach. Mają gust. I na tym zakończę.
* Jest taka możliwość, że będą to czytać ...
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.