Przeczytałem tę powieść dawno temu - tydzień, dwa, miesiąc, a może i dwa. Nie pamiętam. Im człowiek starszy, tym łatwiej czas zwodzi jego pamięć. Powinienem był napisać o niej od razu, na świeżo, bo warta jest tego, by głosić jej wielkość. Nie wiedziałem jednak, jak zrobić to wystarczająco dobrze. Nadal nie wiem, ale co tam…
Gdybym gdzieś po prostu spotkał autora i dowiedział się, że napisał powieść, to raczej nie pobiegłbym po nią do księgarni. Trudno uwolnić się od stereotypów. Zagorzały miłośnik heavy metalu, regularny gość siłowni, głośny wesołek. Tak go można postrzegać poprzez media społecznościowe i łatwo dać się zwieść. Na szczęście od trwania w głupim błędzie uratował mnie fejsbuk. Uhm - może być pożyteczny. Trafiłem na krótki wpis Twardocha o tym, że pili i gadali z Orbitowskim całą noc. Przypominam o słabej pamięci wieku dojrzałego, więc proszę mnie nie pozywać za oszczerstwo, jeśli wypaczyłem sam wpis, ale sens i wymowa powinny się zgadzać. Szczepana Twardocha już znałem i ceniłem, więc pomyślałem sobie - warto sprawdzić, co jest w takim gościu, z którym można gadać całą noc przy wódce, czy co tam wtedy pili. Zrozumiałem, że nie chodzi tu o to, że na trzeźwo się nie da z nim gadać.
Ta powieść to świetna, inspirowana prawdziwymi zdarzeniami historia. Otóż w latach osiemdziesiątych XX wieku zwykłemu, prostemu człowiekowi - Kazimierzowi Domańskiemu objawiła się Matka Boska. Mówiła jego ustami, uzdrawiała jego rękami. Tak rozpoczął się, trwający prawie dwie dekady fenomen. Pielgrzymki do miejsca objawień - ogródków działkowych, miejsca pierwszego objawienia, kolejne, regularne objawienia, już nie tylko Matki Boskiej, ale i Jezusa. Plan budowy sanktuarium, sama budowa, pieniądze, polityka i kościół. Aż dziw, że nikt wcześniej nie wykorzystał tego tematu.
Orbitowski na kanwie tych wydarzeń stworzył własną historię, nie wiem, jak dalece zbieżną z faktami, ale tak zwartą, pełną i wiarygodną, że przyjmuję każde słowo z wiarą większą, niż w objawienia. Plejada postaci, z których żadna nie jest papierowa, a każda obarczona wiarygodnymi cechami charakteru, własną historią, czy też historyjką, bo to przecież prości ludzie z prowincjonalnego w gruncie rzeczy miasteczka. „Prawdziwi” ludzie, których czyny wynikają z osobowości, a nie z fabularnej wygody. Piękne jest też to, że on ich wszystkich rozumie, nie ocenia, nie wartościuje ich działań i charakterów. Nie ważne czy są to pielgrzymujące oszołomy, czy gnida na stanowisku, czy wiarołomny przyjaciel. Ich czyny i słowa są umotywowane i wyjaśnione. To historia, nie lincz. Takiego podejścia powinno się oczekiwać od programów informacyjnych. Oczywiście nie takiego języka, bo do tego trzeba Pisarza.
Ta powieść to nie tylko ludzie, to także realia schyłku PRL-u i początków posolidarnościowej „transformacji”. Rosnące wpływy Kościoła i jego standardowe skostnienie i ochrona własnych interesów, kosztem ludzi i ich wiary. Ja tych czasów doświadczyłem. Nie wiem, jak człowiek mający w 89 roku dwanaście lat był w stanie tak realnie to przedstawić. Ja te czasy pamiętam dokładnie tak, jak on je opisał. Cudne to, choć i trochę straszne w kontekście tego, co teraz dzieje się w Polsce.
Myślę, że najlepszą rekomendacją będzie to, że po pewnym czasie od skończenia lektury uświadomiłem sobie, że czytałem tę powieść, jakby ją napisał John Irving - Mistrz. Tyle tylko, że osadzoną w polskich realiach, dlatego nie skojarzyłem od razu. Nie potrafię lepiej opisywać takiej literatury. Z książkami Irvinga miałbym ten sam kłopot.
Wydawnictwo: Świat Książki
Na koniec smaczek nawiązujący do wstępu. Twardoch i Orbitowski piszą „humorystyczną opowieść improwizowaną na bieżąco, codziennie od poniedziałku do piątku”. Taki prezent na czas pandemicznej izolacji. Rzecz powstaje na naszych oczach, a nazywa się „Na zarazę Zarazek”. Śmiało, klikajcie. Ja się dobrze bawię, a pewnie nie tylko ja.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.