Skromny wikariusz na Podhalu, pracowity i lojalny sekretarz arcybiskupa krakowskiego Karola Wojtyły, osobisty sekretarz papieża Jana Pawła II, biskup, kardynał, a także — człowiek kreujący się na kustosza pamięci świętego Karola Wojtyły. Pozornie wszystko się zgadza, tyle tylko, że to jedynie fasada. Stanisław Dziwisz ma jeszcze co najmniej jedno oblicze. Trudno je dostrzec, bo obowiązuje dyskrecja. Omerta — jak się przyjęło tę specyficzną dyskrecję w kościele rzymskokatolickim od jakiegoś czasu określać.
Teoretycznie to Jarmark Kiermusy, ponoć największy bazar staroci w okolicy, jednak jeśli spojrzeć na tę imprezę z perspektywy ignoranta w dziedzinie rzeczy pięknych i wiekowych, to pozostaje tylko maraton pieszy.
Nabył żech ja był właśnie gramofon metodą kupna bez internet. Jak nabywam większość rzeczy, bo tak łatwiej - mój lenny hołd lenistwu wrodzonemu, czyli właściwie części mnie. Sporej części, niektórzy by powiedzieli, że to cały ja. Leń.
Izytor nie miał jeszcze czterdziestki, jednak robił wrażenie dużo starszego. Ciężko pracował na swój wygląd człowieka zmęczonego życiem; głównie cierpliwie wlewając w siebie etanol. W postaciach czasami dziwnych, za to w stężeniach zazwyczaj wysokich. Człowiek - to brzmi dumnie. I ponoć wymaga szacunku, albowiem, jak powiadają, każdy człowiek zasługuje na szacunek. Z racji samego bycia człowiekiem. Traf chciał, że Izytor urodził się ssakiem naczelnym, człowiekowatym, ale nie szympansem czy gorylem, a - to może być zaskoczeniem - człowiekiem. Przynajmniej systematycznie i fizjologicznie, bo behawioralnie już chyba nie w pełni.
Już pierwsze dwadzieścia, trzydzieści stron powala na kolana, szokuje i przeraża. Gdybym był narodowo-bogo-honoro-ojczyźnianym prawdziwym Polakiem, to wściekłbym się. Co za stek kłamstw i oszczerstw!? Problem w tym, że to nie kłamstwa. To udokumentowane fakty. Miejsca, daty, nazwiska, źródła. To cholernie trudna, bolesna, napawająca wstrętem i grozą prawda o naszych przodkach, a więc poniekąd i o nas samych. To historie z Wąsosza, Radziłowa, Szczuczyna, Grajewa, Rajgrodu, Jedwabnego, Bzury i paru innych miejsc z okolicy. Mojej okolicy, bo ja jestem właśnie stąd, widziałem w książce znajome nazwiska.
Porażająca szczerość emanuje z kart tej książki. To oczywiście moje subiektywne odczucie, ale nie doświadczam go często, więc wydaje mi się istotne. Szczerość jako taka nie wydaje się niczym wyjątkowym dla osób mi podobnych - naiwniaków zakładających na starcie znajomości, że ludzie są uczciwi. Moja literacka „znajomość” z profesorem Obirkiem od tej właśnie książki się zaczyna, więc ta uczciwość powinna być naturalna, zwyczajna, niezauważalna. A jednak bardzo szybko uświadomiłem sobie, jak często i jak silnie to wrażenie wyjątkowej szczerości się we mnie pojawia.
Historia to podwójnie egzotyczna, dla - jak sądzę - większości czytelników. Dla niektórych nawet potrójnie. Po pierwsze, najoczywistsze - miejscem akcji jest Azja, a dokładnie Indie i Singapur. Po drugie - miejscem akcji jest Polska, a konkretnie schyłek PRL-u, czyli lata osiemdziesiąte XX wieku. Po trzecie - rzecz dzieje się w środowisku przemytników. Szumnie to brzmi, a tak naprawdę, to mówimy o dzieciakach, którym przyszło wchodzić w dorosłość w tym dziwnym czasie. I dorastali.
Ponoć wielkim osiągnięciem naszej lokalnej, powojennej wersji komuny była likwidacja analfabetyzmu. Brzmi sensownie, zupełnie jak aktualna reforma sądownictwa. A w praktyce widzimy dopiero teraz owoce tego postępu. Ponoć nazywa się to analfabetyzm funkcjonalny.
Nie nadaję się chyba na spotkania w ośrodkach kultury, a takim zdaje się być ełcka biblioteka. Nie nadaję się, bo mam oczekiwania. Poszedłem tam z zamiarem zadania tylko jedynego pytania i czekałem na moment, kiedy prowadząca ogłosi czas na pytania z sali, bądź spyta, czy są jakieś pytania. Nie doczekałem się. Owszem, ludzie pytali, czy raczej wtrącali swoje trzy grosze w postaci różnych historyjek, ale robili to, przerywając zaproszonym prelegentom, dyskutantom, wchodząc im w słowo, zwyczajnie drąc gębę gdzieś z sali. Ale na boga i kurwę nędzę, toż to spotkanie ludzi na poziomie, nie jesteśmy w telewizji! Trochę kultury! Ładnie proszę.
Ponoć ryba psuje się od głowy. Wyobraźcie sobie, jak musi wyglądać ta głowa, jeśli ciało jest już zepsute do szpiku ości, gnijące i rozpadające się. Nie musicie sobie wyobrażać, wystarczy, że przeczytacie, jak Matel opisuje Watykan - głowę kościoła katolickiego, którego ciało - kler, od lat na całym świecie bezwstydnie zepsuciem wionie.
Gdyby nie jednoznaczna okładka, to tytuł mógłby być mylący. Mógłby sugerować, że jest to opowieść o kimś, kto z pewnością nie jest duszą towarzystwa, kto raczej tonuje emocje, niż je pobudza, kto bawi się w sposób niezbyt widoczny dla innych, jeśli w ogóle się bawi. Bo kto go tam wie? Co się kryje za tym niechlujnym zarostem i pod krzaczastymi, nisko opuszczonymi brwiami? Sztywniak. Mogłaby to być opowieść o mnie. Nie, tak tylko na chwilę wypuściłem na popas swoje narcystyczne alter ego.
Fascynująca książka o tym, jak wyglądało życie prostego człowieka w okresie międzywojnia. Autobiografia kultowej postaci warszawskiego barda, chłopaka z Czerniakowa, z „Dołu”.
Rozmówcami są duchowni, nie tylko katoliccy i różnicę bardzo wyraźnie widać. Katolickie skostnienie i wstecznictwo mocno odstaje od współczesnej relatywnej otwartości choćby Kościoła ewangelicznego. W Polsce ta różnica jest mniejsza, bo my jesteśmy chyba zaściankowi z mentalności, nie tylko z wyznania. Jakby w XXI wieku beton był aż tak atrakcyjny.
Niezły tytuł — żarty z religią w tle, i to religią dość dla mnie egzotyczną. No to kupię. Takie proste? Nie, tak po prawdzie, to nie pamiętam, dlaczego ją kupiłem. Wyjaśnienie z tą egzotyką ma sens. Może jeszcze to, że Islam kojarzy mi się ze smutnymi brodatymi facetami, więc muzułmanka pisząca o religii, do tego żartobliwie, to rzecz intrygująca. Szowinistyczne? Nie sądzę — kobiety na marginesie, to jak w większości monoteistycznych religii — standard.
Wykombinowaliśmy sobie tradycyjną (to taka nowa, świecka tradycja) wielkanocną wycieczkę. Długo i szczegółowo rozważaliśmy dokąd pojechać i ten dogłębny namysł przyniósł po dwóch minutach destynację: Rapa. Konkretnie: Piramida w Rapie.
Wracam sobie rankiem wielkosobotnim z zakupów, jadąc jakieś dwadzieścia na godzinę, bo to w końcu zadupie i ludzie łażą po ulicy, jakby to była droga wewnętrzna albo ich podwórko. No i garby co pięćdziesiąt metrów. Toczę się więc, udając, że auto napędza moja siła woli i wtem niespodzianie widzę grupkę sąsiadek.
Mały Język przycupnął obok ojca, zadarł głowę i czekał w napięciu. Duży Język zauważył obecność syna, ale udawał, że trwa w zamyśleniu. Nigdy nie przepuszczał okazji, aby uczyć syna właściwego zachowania: powściągliwości i szacunku dla dorosłych. Po dłuższej chwili spojrzał w dół, wyciągnął rękę i zmierzwił czarne, gęste włosy chłopca.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.