Jeśli jesteście z mego lub zbliżonego pokolenia, to powinniście kojarzyć to nazwisko. Nizurski - gość od powieści dla nastolatków. I to całkiem mile przez mnie wspominany. Okazało się, że w mojej głowie, obok popakowanych w skrzyneczki pęczków neuronów z informacjami jest jeszcze wielka, pusta skrzynia pełna ignorancji. Jedna z wielu. Łudzę się, że ta różnica wielkości: skrzyneczki - skrzynie - to tylko kwestia perspektywy. Ignorancja wydaje się większa, bo jest mi bliższa. Taka niewinna, otwarta, uczciwa, bezradna, jak dziecko. I trochę tak odebrałem tę powieść.
Właściwie lubię rozczarowania. Jak by nie patrzeć, jest to zaskoczenie i w gruncie rzeczy jest to zaskoczenie pozytywne. Świat przypomina, że jest bardziej skomplikowany, niż się wydaje, co dobrze rokuje, więc cieszy. Ja okazuję się głupszy, niż mi się zdawało, co utrzymuje mnie na ziemi, czyli też pozytywnie.
Musiałem dać sobie kilka dni na odparowanie, bo nasiąkłem tą książką tak, że wyżymać można było. Jak w dzieciństwie. Urocze. Teraz mogę skrobnąć kilka słów bardziej z dystansu. Nadal oczywiście subiektywnie, ale już bez spaczenia świeżymi emocjami.
Otworzyłem kopertę, wyjąłem książkę i jakież rozczarowanie! Cienka jakaś. Przełknąłem jednak tę niedoskonałość gładko. Mam wprawę, codziennie łykam garść gorzkich pigułek. Okazało się zresztą, że to tylko ułuda, bo po prostu wydana jest na porządnym cienkim papierze. Czterysta stron wspaniałej intrygi szpiegowskiej, którą będzie można kupić już 15 maja.
Mottem z „Jądra ciemności” Krajewski zyskał moją przychylność od pierwszej strony. Pobudził ciekawość, ale też ustawił wysoko poprzeczkę moim oczekiwaniom. Zahibernował, jak mi się zdawało, moją ostrożność w podejściu do kryminałów. I sen ten trwał przez całą powieść. Na szczęście nikt mnie nie obudził, bo to był dobry sen. Pełen intryg, zwrotów akcji i na szczęście bez niewiarygodnych, typowych dla snów wolt przyczynowo-skutkowych. Zirytowałbym się, gdyby coś mnie z niego wybudziło.
Oryginalny tytuł to „Mission Flats”, który dla polskiego czytelnika nic nie mówi. Dla amerykańskiego chyba jednak także nie. Dobrze, wydano tę książkę kiedyś w Polsce pod tytułem „Akta Denzigera”, a teraz dostaliśmy „Requiem dla Bostonu”. Co to za mania zmieniania tytułów?
Zaimponował mi. Pan Hubert mi zaimponował. Słowotokiem, od którego trudno się oderwać. Nie piszę, że nie można, bo ja mogę wszystko. Nie wiem jednak, jak ty? Zaryzykujesz tę lekturę? To ponad dwieście stron, dziesiątki, może setki trupów…
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.