Weekend w domku na wsi. Domku, który kiedyś był domem. Świat spuchł strasznie przez te kilkadziesiąt lat. Był czas, kiedy mieszkała tu wielopokoleniowa rodzina. Kilka osób, które żyły obok siebie, blisko siebie. Fizycznie blisko. To raptem około trzydziestu metrów kwadratowych. Pokój, kuchnia, sień, spiżarnia. Teraz zamiast tej ostatniej łazienka z toaletą. Dom, który dla Joszka, prawie pięćdziesięciokilowego tornjaka, mającego na co dzień do dyspozycji chałupę wielkości stodoły, może wydawać się więzieniem.
Pies miota się od wychodzących na ulicę drzwi, w których szybka pozwala kontrolować okoliczne życie, po okna z zaciągniętymi roletami. Traktor. Burczenie Joszka nakłada się na narastający warkot ciągnika. Okno po lewej, zasłonięte, ale uchylone. Joszko unosi nos, aby lepiej poczuć to, co nadciąga. Hałas narasta. Joszko rzuca się znowu do drzwi. Szczeka, próbując odgonić intruza. Odstraszyć zagrożenie. Obronić nas. Chrząkanie silnika przenosi się w prawo. Joszko dwoma susami dopada okna. Opiera się łapami na parapecie i wetknąwszy łeb za roletę, próbuje coś dostrzec. Powarkuje jeszcze cicho na pożegnanie. Teraz będzie godzina bądź dwie spokoju.
Komfortowy dziś, zmodernizowany letni domek na wsi. Ulicówki na skraju Puszczy Białowieskiej. Zastygłej, powoli odchodzącej. Przemijającej. Jeden aktywny rolnik. Gospodarz. Dawniej powiedziano by o nim, że w sile wieku, dziś, że młody.
Przed domami, od strony ulicy stoją ławeczki. To na nich w słoneczne dni staruszki zapominają o artretyzmie. Spotykają się, aby porozmawiać. W swoim własnym języku. Tutejszym. Nie polski to, nie rosyjski, nie białoruski, czy ukraiński. Tożsamość, definiowana nie tylko przez język, nie jest tak prosta, jak się różnym narodowcom wydaje. Babinki już raczej wspominają, niż plotkują. Dziesiąty raz powtarzają historyjkę z ostatniej wizyty wnuków, które odkryły, że mleko bierze się z wnętrza krowy, a nie z fabryki mleka.
Mężczyzn nie widać prawie wcale. Większość zmarła, inni nie mają siły albo motywacji, żeby wyjść z domu i coś zrobić. Co zrobić? Po co? Dla kogo? Dawniej ich życie było ważne, ich czyny znaczyły. Decyzje wiązały. Pies w domu?! Kto to słyszał? Do budy, niech obejścia pilnuje. W zestawieniu z przeszłością wszystko jest miałkie, nijakie, pośpieszne, bez różnicy, bez wartości. Zbyt wiele, zbyt łatwo. Cherlawi mężczyźni, rozwiązłe kobiety. „Musi nadciąga wojna”. Wiatr pożogi wywieje śmieci spomiędzy ludzi. Wielka sortownia ludzkich odpadów już niedługo zacznie działać?
Domek ma wszelkie współczesne wygody. Prąd, wodę, kanalizację, telewizję satelitarną. Ujmuje mnie jednak tym, co pozostawiono z przeszłości. Nie byłem w nim nigdy, kiedy był ważny, bardzo ważny dla wielu mieszkających tu osób, a jednak budzi we mnie ciepłe uczucia. Nieokreślone wspomnienia. Wciąż działający i używany piec kaflowy. W nim trzy szybry, których użycia trzeba się nauczyć. Obite, emaliowane garnki. Belki podtrzymujące sufit. Prawie nie różnią się od tych stylizowanych na użyteczność belek, które można spotkać w nowoczesnych murowych domach. A jednak inne. Świadomość tego, że są one funkcjonalne, niezbędne, niedoskonałości ręcznego szlifowania, pęknięcia powstałe przez lata powolnego wysychania sprawiają, że ich wyjątkowość porusza. To dzięki nim pomiędzy zespolonymi szybami plastikowych okien widzę wkładaną na zimę watę, mającą zredukować straty ciepła i zatrzymać wciskający się do wnętrza śnieg. W lipcu to widzę. Taką wadę wzroku mam, z którą do okulisty się nie wybieram.
I czasy późniejsze. Tranzystorowe radio Dorota z zakładów Unitra Rzeszów. Nawet wyłączone, w lipcu nadaje Lato z radiem. Hejnał z Wieży Mariackiej emitowany na żywo punktualnie w południe. Kroki trębacza na schodach, okrążanie wieży, hejnał. Jeszcze trzy razy. W każdą stronę świata. Wyobraźnia buduje obrazy z tych prostych dźwięków. Oczekiwanie na zawsze taki sam urwany dźwięk sygnalisty ugodzonego niegdyś strzałą. Legendarnego trębacza i równie legendarnego łucznika Tatarzyna lub Turka. Wszyscy słuchali, bo to prawie tak, jakby zwiedzali Kraków. Poza tym nie było innego programu. Jeden program Polskiego Radia i raczkująca telewizja.
Tekst pierwotnie napisany na blog Joszka, ale okazał się w większości niepsowy, więc jest tutaj.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.