Otworzyłem kopertę, wyjąłem książkę i jakież rozczarowanie! Cienka jakaś. Przełknąłem jednak tę niedoskonałość gładko. Mam wprawę, codziennie łykam garść gorzkich pigułek. Okazało się zresztą, że to tylko ułuda, bo po prostu wydana jest na porządnym cienkim papierze. Czterysta stron wspaniałej intrygi szpiegowskiej, którą będzie można kupić już 15 maja.
Mottem z „Jądra ciemności” Krajewski zyskał moją przychylność od pierwszej strony. Pobudził ciekawość, ale też ustawił wysoko poprzeczkę moim oczekiwaniom. Zahibernował, jak mi się zdawało, moją ostrożność w podejściu do kryminałów. I sen ten trwał przez całą powieść. Na szczęście nikt mnie nie obudził, bo to był dobry sen. Pełen intryg, zwrotów akcji i na szczęście bez niewiarygodnych, typowych dla snów wolt przyczynowo-skutkowych. Zirytowałbym się, gdyby coś mnie z niego wybudziło.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.