Balony, pistolety na kapiszony, korkowce, obwarzanki i święte obrazki — takie mgliste wspomnienie kołacze mi się w głowie i możliwe, że choć w części właśnie z niego wynika chęć pooglądania balonów. A mówiąc o balonach, nie mam na myśli niczego zdrożnego.
Jestem grzecznym chłopczykiem i do doktora chodzę zawsze, kiedy mogę. A mogę wtedy, kiedy przyjeżdża na naszą prowincję. W sobotni wieczór byłem u Dra Misia, który przyjmował w ECK-u. Mam zresztą u niego już założoną kartę, bo pierwszą wizytę miałem sześć lat temu w „Ogródku pod Jabłoniami” nad Nettą w Augustowie.
Człowiek planuje sobie wyjście na koncert, a kiedy zbliża się już pora, żeby zacząć do wyjścia gotować, spostrzega, że leży na kozetce zwinięty w kłębek nieomal. Wokół brzmią drażniące dźwięki: a to ktoś coś piłuje, inny ktoś trąbi, jakiś zachrypnięty głos w sypialni przeklina po niemiecku, własny pies szczeka, jak durny, ktoś rwie chwasty za płotem, aż trzeszczy. Głowa wciśnięta w poduszki, otoczona ramionami, uszy zasłonięte atrapami bicepsów i to nieznośne poczucie zazdrości: ślimaki to mają dobrze, jeden skurcz i w azylu, cisza, i święty spokój. A tu nic się nie chce. Znużony człowiek leży i czeka, a takie nierobienie niczego też jest strasznie męczące. Dlaczego więc nie zrobić czegoś, może da się przy tym czymś odpocząć?
Dokonałem niemożliwego. Premiera, a właściwe jedyny w takiej obsadzie spektakl „Nowy Głos: L.E.M.” miał się zacząć o osiemnastej, a darmowe wejściówki miały być wydawane od piętnastej. Pędząc na złamanie karku i przegrzanie silniczka mego czterokołowego bombelka, łamiąc wszelkie przepisy, z wprawą omijając zakonnice na pasach, pięć minut po piętnastej stałem przed kasą i wyciągałem rękę po kwitek upoważniający do wejścia.
Koncert jazzowy nie przyciąga oczywiście nieprzebranych tłumów, bo to chyba ciągle jest ten rodzaj muzyki, który ma łatkę trudnej, elitarnej. Taki mamy gust muzyczny, jak i świadomość obywatelską — i jedno i drugie pełne łat. Dziurawy naród. Na Zenka pewnie przyszłyby tłumy. Ma to swoje plusy, bo przyszli ludzie, którzy, w przeciwieństwie do mnie, wiedzieli, kiedy klaskać w trakcie utworu. Mnie śmiałości brakuje, aby zagłuszać dźwięki, które generują artyści i klaszczę dopiero wtedy, kiedy ucichnie echo ostatniej nuty.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.