Teoretycznie to Jarmark Kiermusy, ponoć największy bazar staroci w okolicy, jednak jeśli spojrzeć na tę imprezę z perspektywy ignoranta w dziedzinie rzeczy pięknych i wiekowych, to pozostaje tylko maraton pieszy.
Historia to podwójnie egzotyczna, dla - jak sądzę - większości czytelników. Dla niektórych nawet potrójnie. Po pierwsze, najoczywistsze - miejscem akcji jest Azja, a dokładnie Indie i Singapur. Po drugie - miejscem akcji jest Polska, a konkretnie schyłek PRL-u, czyli lata osiemdziesiąte XX wieku. Po trzecie - rzecz dzieje się w środowisku przemytników. Szumnie to brzmi, a tak naprawdę, to mówimy o dzieciakach, którym przyszło wchodzić w dorosłość w tym dziwnym czasie. I dorastali.
Plac Św. Marka zaczyna schnąć po krótkim deszczu, który nas szczęśliwie skropił, zapełnia się ludźmi. A im więcej ludzi, tym więcej szczurów ze skrzydłami. Jakim cudem wszystko nie jest osrane jak na placach w Polsce? No tak, Plac Św. Marka jest cyklicznie zalewany przez wodę, a — jak wiemy — woda z solą świetnie się sprawdza w czyszczeniu, nie tylko ekskrementów, także przypalonych garnków.
Jeśli życie podsuwa okazję, np. ktoś częstuje cukierkiem, a jestem dorosły, jeśli napotykam miejsce przeznaczone do palenia, a kopcę trzy paczki dziennie, jeśli spędzam urlop w Chorwacji, a prawie spod nosa odpływa prom do Wenecji, to korzystam z tej okazji.
Umysłowy refluks. Osobisty magazyn zbłąkanych myśli, wypluwek z mniemaniami, drzazg spośród zwojów, niespodziewanych zapisków i notatków. Tak widzę i słyszę (więcej zmysłów nie pamiętam) świat. Nie twierdzę, że świat taki właśnie jest, nie twierdzę, że mam rację. Dlaczego jednak miałbym zawsze zakładać, że jej nie mam? Jest to przecie racja na miarę moich możliwości i jedyna, jaką mam. We łbie. Moja mała dzielna racja wśród wielkich kiełbi.